Stado – 8 – Geneza

Opublikowano: 15.11.2010 | Kategorie: Opowiadania

Liczba wyświetleń: 501

“Czcigodny rzekł: – Tobie, boś pełen pokory, przekażę tę wiedzę i mądrość okryte najgłębszą tajemnicą. Poznawszy je uwolnisz się od zła.”
Bhagawadgita IX – 1

Sid Caster po rozmowie telefonicznej z Ronsonem polegającej głównie na krótkiej wymianie tylko im znanych haseł, skrótów myślowych oraz liczb, po odświeżającej kąpieli w ogromnej emaliowanej wannie hotelowej, przebrał się, zamknął pokój i wyszedł na miasto. Waszyngton, mimo przewalających się ulicami wielkomiejskich tłumów, jak zwykle wydał mu się pretensjonalną, zapuszczoną i w gruncie rzeczy przygnębiającą dziurą. Było kilka minut po jedenastej, ponury, pochmurny dzień i może dlatego w dużej ilości biur, mieszkań i sklepów włączono oświetlenie.

Raczej dla samouspokojenia niż z przekonania, sprawdził kilkakrotnie czy nie jest śledzony – ale nie, wszystko było w porządku. Albo służby rządowe doszły do wniosku, że obaj z Ronsonem są partnerami wiarygodnymi i dotrzymują słowa, albo uznali, że z powodu dużej interesowności obu naukowców nie ma takiej potrzeby. I tak sami przyjdą prędzej czy później do rządowych kas. W każdym razie po naradzie u Prezydenta umówił się z Warrenem na dwunastą następnego dnia w jego gabinecie, po czym nie niepokojony odszedł spokojnie w miasto. Ten Warren to zdaje się cwany facet i chyba jest kimś znacznie ważniejszym niż sam chce przyznać. No cóż, trzeba być ostrożnym.

Po niezwykłych, biurokratycznych korowodach mających na celu utrudnienie wejścia, po upokarzającym gościa sprawdzeniu czy nie wnosi broni lub innego świństwa na teren ponurego, jednak stylowego i nadspodziewanie małego, nie rzucającego się w oczy budynku, punktualnie o dwunastej znalazł się we właściwym pokoju. Dystyngowana sekretarka Warrena zaanonsowała Castera i obaj panowie podali sobie ręce.

– Z góry przepraszam za tamto i proszę nie traktować mnie jak przeciwnika. Dziękuję też za punktualność oraz za dotrzymanie słowa, chociaż to ostatnie jest chyba w naszych układach rzeczą oczywistą – Warren przywitał uprzejmie gościa.

– To pierwsze jak sądzę również – zrewanżował się Caster, po czym obaj rozsiedli się wygodnie w obszernych, ustawionych blisko okna fotelach.

Pokój w którym przebiegało spotkanie był w zasadzie biblioteką. Szczególną. Wokół ścian ustawiono dębowe, politurowane na czarno regały i szafy, wypełnione do cna, do sufitu, potężnymi woluminami. Niektóre z nich oprawne w skórę obiecywały swoją formą i objętością niespotykane, rzadkie i ciekawe treści, co Caster z miejsca docenił wprawnym okiem konesera. W rogu, przy potężnym biurku, skupiona była aparatura audiovideo oraz wielki monitor wraz z komputerem najnowszej generacji. Podłoga wyłożona miękkimi dywanami, oraz grube wełniane tapety gwarantowały właściwe tłumienie wszelkich hałasów. Wszystko w spokojnej, zharmonizowanej kolorystyce. Idealne, zaciszne, gustownie urządzone miejsce do pracy naukowej. Lub wywiadowczej.

– Panie Caster – rozpoczął Warren. – Ponieważ pan wie, a w najgorszym razie domyśla się, że jest dla mnie najważniejszym od wielu lat gościem i mam nadzieję partnerem we wspólnej grze której zasady za chwilę określimy, proponuję co następuje. Za moment przejdziemy do pomieszczenia obok, gdzie spożyjemy w spokoju skromny obiad a następnie wrócimy tutaj by ustalić punkt po punkcie co robić dalej. Co pan na to?

– Chętnie. Jednak zanim to nastąpi chciałbym się upewnić co do pańskich kompetencji i pełnomocnictw jak również wyjaśnić ich, że tak powiem… naturę. Sam pan rozumie, że nie mamy zbyt wiele czasu a Harvey…, przepraszam, Ronson ze swoją grupą robią właśnie swoje.

– Rozumiem to i służę wszelkimi wyjaśnieniami jednak pozwoli pan, możemy to przecież zrobić w trakcie posiłku, prawda?

– Niech i tak będzie – zgodził się Caster, po czym obaj przeszli do sąsiedniego pokoju który okazał się również bliźniaczo podobną biblioteką, wyposażoną dodatkowo w solidny, podłużny stół dębowy, nakryty nieskazitelnie białym obrusem, zastawiony dla dwóch osób. Warren zadzwonił staromodnym, widywanym tylko na filmach kostiumowych dzwonkiem, i po chwili weszło dwóch starszych, wyfraczonych dżentelmenów, popychających przed sobą niklowane wózki, wyładowane wszelkim gorącym, zimnym, płynnym i mającym bardziej stabilną konsystencję, wykwintnym jadłem. Bogaty asortyment potraw uzupełniany był podobnym wyborem trunków. Wszystko to dobrze świadczyło o kwalifikacjach najwyraźniej lokalnego, nieznanego Casterowi mistrza patelni.

– No, no – skomentował w myśli. To są te właśnie atrybuty władzy. O to wszystko między innymi zabiegają, walczą do upadłego, obecni i przyszli akcjonariusze smakowitych synekurek. Wszelkimi wypróbowanymi od wieków, zazwyczaj niezbyt eleganckimi chociaż ciągle skutecznymi metodami. Mimo tego podświadomego prawie krytycyzmu, poczuł się jak jakiś bardzo ważny, godzien najwyższego szacunku gość. Udzielny gospodarz najwyraźniej znał się na rzeczy.

Po kilku pierwszych łykach znakomitej, gorącej zupy żółwiowej, serwowanej przez nobliwą obsługę z wielką wprawą i znawstwem, po ich równie dyskretnym wyjściu, Warren zaczął rozmowę.

– Panie Caster. Na wstępie muszę wyjaśnić kwestię moich, tak bardzo interesujących pana, pełnomocnictw. Daję panu najświętsze słowo honoru, że nikt w tym kraju nie ma większych niż ja możliwości, uprawnień, wpływów, tak formalnych jak i nieformalnych.

– Nawet prezydent? – zdumiał się Caster przełykając smakowity kęs.

– Nawet prezydent, Kongres i Senat razem wzięci.

– Jak to możliwe?

– Och. Jeśli pan pozwoli tę sprawę muszę zostawić na później. Na razie, wyjaśnię kilka innych, znacznie ważniejszych rzeczy, i bardzo proszę nie dziwić się swoim reakcjom na to o czym będę mówił, gdyż wszystko co tu powiem i co jak sądzę, pokażę, jest naprawdę nad wyraz niewiarygodne. Niemniej w stu procentach prawdziwe. Zresztą dzięki tej niewiarygodności, nie muszę pana prosić o zachowanie wszystkiego w tajemnicy. A więc jest nas, to znaczy podobnych mi szarych eminencji, dwunastu. Na całym świecie panie Caster. Działających w co znaczniejszych gospodarczo i militarnie państwach.

– Chryste! Jest pan masonem?

– Wolne żarty panie Caster. Mówię o faktycznym, realnym, istniejącym od tysięcy lat, niewybieralnym i nieusuwalnym rządzie światowym.

Caster zgłupiał zupełnie. O czym ten facet mówi? Toż to jakaś niewyobrażalna bzdura. Siedzi przed nim elegancko ubrany, czyściutki, szczupły, starszy, kulturalny pan i spokojnym, rzeczowym tonem wygaduje takie rzeczy. Z drugiej strony sam był świadkiem pozycji Warrena i jego wpływu na Prezydenta, nie mówiąc już o jakimś tam Głównodowodzącym. No i te gabinety, te biblioteki, ten obiad. Nalał sobie znakomitego, mocnego wina, wypił jednym haustem cały spory kieliszek i ostrożnie zapytał.

– Wybaczy pan, ale dlaczego miałbym w to wierzyć?

Warren głośno, teatralnie, westchnął z rezygnacją, po czym wystąpił z absurdalną propozycją.

– Jeżeli nie ma pan szczególnych oporów to proszę wziąć te szczypce do dzielenia drobiu i odciąć mi dowolnie wybrany palec.

– Co?!

– Proszę to zrobić.

– Dlaczego mam panu obcinać palce?

– Proszę pana. W podobnych sytuacjach zawsze kończy się na koniecznej demonstracji. Jestem do tego przyzwyczajony i niech się pan niczego nie obawia.

– Ale… palec – Caster już się opanował.

– Tnij pan!

Caster, kierowany bardziej ciekawością niż logiczną konsekwencją, wynikającą z oczywiście bzdurnego, niemożliwego przebiegu rozmowy, ponownie wychylił pełny kieliszek wina, wziął z jednego z wózków niklowane, ostre nożyce i zbliżył się do wyciągniętej niedbale ręki Warrena. Spojrzał mu bez słowa w niebieskie, niezgłębione i wydaje się zmęczone oczy, po czym podjął delikatną, żylastą dłoń. Przymierzył się z nożycami do kciuka i… nie miał odwagi nacisnąć rękojeści, zresztą po co?. Sytuacja była nad wyraz absurdalna.

– No? – przynaglał Warren.

– Nie rozumiem po co. Zostanie pan inwalidą – Caster wynalazł ważny jego zdaniem powód.

– Proszę mi wierzyć, nie zostanę.

– Nie?

– Nie!

Caster pozbył się już wszelkich zdroworozsądkowych obiekcji i przygotowany wewnętrznie na wszystko, zdecydowanym ruchem nacisnął dzwignie do końca. Poczuł opór sprężyny i usłyszał chrzęst stalowych ostrzy trących o siebie. Otworzył oczy. Ani śladu krwi. Po jednej stronie gilotynki ujrzał żylastą dłoń Warrenna i przynależny do niej fragment kciuka, po drugiej zdrową, nieuszkodzoną resztę palca ze starannie opiłowanym paznokciem. Rozwarł nożyce i Warren powoli wycofał nienaruszony palec.

– Jak to? – wybełkotał kompletnie zaskoczony.

– Może jeszcze raz? Może inny palec?

– Nie, nie. Dziękuję – Caster o mało nie zakrztusił się kolejnym haustem wina. Siedział już na swoim miejscu spocony jak mysz.

– Widzi pan, panie Caster, mnie nie można zranić a i zabić niełatwo – Warren również wypił łyk. – Mam też inne ciekawe zdolności. Niech pan patrzy.

Powoli, w dziwny sposób, zaczął się prostować w swoim fotelu. Jakby wstawał. Najpierw uniósł głowę, za nią poszła reszta ciała i nogi. Delikatnie, bezszelestnie, wypłynął w górę jak balon i zawisł nad podłogą, omal nie dotykając łysiejącą czupryną wyłożonego rzeźbionym drewnem sufitu. Szara marynarka zwisała luźno a z przechylonego kieliszka który zapomniał odstawić, wylało się na dywan kilka kropli wina. Caster mimo, że uprzedzony, zemdlał.

Ocknął się po chwili na skutek uderzenia w twarz. Stał nad nim zatroskany Warren.

– Jak się pan czuje?

– Ee… już dobrze. Dziękuję.

Warren wrócił do swojego fotela w ogólnie przyjęty sposób i usadowiwszy się wygodnie kontynuował wyjaśnienia.

– Przepraszam za tak brutalne i bez uprzedzenia wprowadzenie pana w meritum, ale musimy działać szybko. Jak już mówiłem jest nas dwunastu. Jesteśmy w szczególny sposób wyposażonymi ludźmi. Normalnymi ludźmi, no, przynajmniej jeśli chodzi o sferę uczuciową, emocje, moralność i tak dalej. Mamy matki, ojców, rodzeństwo, wychowaliśmy się w normalnych rodzinach, mamy przyjaciół, żony, dzieci, kochanki, swoje nawyki, upodobania, wady, słabostki i marzenia. Jedyne co nas różni od reszty to pewne niespotykane cechy fizyczne oraz niezwykle nam ciążąca, przerażająca pamięć. Również, muszę to niestety przyznać, czynna, aktywna, że tak powiem, świadomość… prawdy.

Caster słuchał tego wszystkiego jak we śnie i w rzeczywistości dziwił się swoim reakcjom, swoim odczuciom. Niespodziewanie dla samego siebie, wierzył temu człowiekowi bez reszty. Uważał się za dość odpornego i chociaż nigdy nie był w takiej sytuacji to sądził, że nie ulega zbyt łatwo jakimkolwiek pozarozumowym sugestiom typu hipnoza czy inne próby zewnętrznego opanowania jego świadomości. Ale choćby i tak nie było, choćby ta demonstracja była tylko zręcznie wywołaną halucynacją to i tak nie miałoby to większego znaczenia. Wierzył Warrennowi jako starszy już, doświadczony, obyty, znający się na ludziach intelektualista i chociaż podświadomie czuł w Warrenie partnera znacznie lepszego niż on sam, to równocześnie stwierdzał u niego pewien rodzaj przychylności czy sympatii.

– Panie Warren – przerwał uspokojony już jako tako Caster. – W tej chwili nie potrafię jasno ocenić tego co przed chwilą słyszałem i … widziałem. Mam w głowie sieczkę. W związku z tym czy nie zakłócę zbytnio pańskich planów jeśli przerwiemy teraz to niezwykłe spotkanie, te wyjaśnienia, po to bym mógł ochłonąć nieco oraz skontaktować się z Harveyem, po czym, w zależności od wspólnych ustaleń zgłoszę się do pana ponownie celem dalszych prac, negocjacji czy jak to nazwać?

– Oczywiście zgoda – Warren okazywał się również człowiekiem elastycznym. – Przypominam tylko o konieczności podejmowania szybkich decyzji. Sytuacja staje się coraz bardziej skomplikowana, także z powodów które wyjaśnimy sobie przy kolejnym spotkaniu.

– O’kay. W takim razie dziękuję za posiłek i już mnie nie ma – Caster żegnał się z dziwnym gospodarzem. – Odezwę się najpóźniej pojutrze.

* * *

Trzej panowie jechali zdezelowanym Buickiem wzdłuż Potomacu, w kierunku Rocville. Prowadził Ronson, zerkający co i rusz do lusterka na siedzącego z Casterem na tylnym siedzeniu Warrena. Po sensacyjnej, obrazowej relacji z intrygującego spotkania, był do tego stopnia zaciekawiony tym dostojnikiem państwowym, że obaj z Casterem zdecydowali się na wspólną z nim rozmowę. Jednoczesna obecność obu przyjaciół w tym samym miejscu i tak nie miała już wielkiego znaczenia gdyż proces uruchamiania produkcji był rozpoczęty i toczył się bez ich koniecznego nadzoru. Bezpieczeństwo własne nie było co prawda stuprocentowe, jednak mogli być raczej pewni, że w tej sytuacji nikomu na ich likwidacji nie zależało – agendy rządowe raczej starały się żadnego z panów nie urazić byle czym.

Minąwszy na przedmieściach kilka wrzaskliwych, głównie młodzieżowych grup, szykujących się do zapowiedzianej na dzisiaj ogromnej demonstracji, żądającej natychmiastowego uruchomienia masowej produkcji tanich elektrowni domowych oraz bezgłośnych, lewitujących samochodów, wyjechali na drogę główną szukając ustronnego zagajnika lub leśnej polany, nadających się do kilkunastogodzinnej, bezpiecznej rozmowy. Byli do tego jako tako przygotowani. Ronson załadował rozklekotany pojazd czym się dało – śpiwory, skrzynki przeróżnych konserw, patelnie, kociołki, wędki, maszynki spirytusowe a nawet dwa namioty. Wszystko to telepało się teraz w bagażniku przydając ich podróży interesujących akcentów akustycznych. Warren, który chętnie zgodził się na tę eskapadę, też ubrał się ciepło i był zaopatrzony w scyzoryki, latarkę, kawał sznurka i różne takie. Jednym słowem jechali na październikowy biwak. Po piętnastu minutach Ronson wybrał jakąś boczną drogę i teraz, skręciwszy w lewo, zbliżali się leśnymi wertepami do rzeki.

Ponieważ na którymś tam kilometrze krętej, leśnej drogi utknęli na dobre wśród gęstniejących sosen, Ronson od niechcenia rzucił w kierunku Warrena:

– Panie Warren. Słyszałem od Sida o pańskich hm… wyczynach, także… lotniczych. Może pan, jeśli łaska, sprawdzi wstępnie z pewnej wysokości jak daleko do rzeki i czy można się tam przemieścić… górą, bez niepotrzebnych świadków. Przy okazji sfilmujemy te manewry aby mieć pewność, że Sid nie uległ wtedy złudzeniu, dobrze?

– Jeżeli pan nalega. – Warren nie był zbyt zadowolony. – Jednak muszę sobie zastrzec późniejsze zniszczenie tego zapisu lub własność nagranej kasety.

– W porządku – zgodził się Ronson i Warren wygramolił się niezdarnie z samochodu.

Podczas gdy rozprostowywał stare kości, Caster przygotował i uruchomił kamerę video. Następnie Warren, z pozycji stojącej, bez żadnego uprzedzenia, błyskawicznie, z cichym świstem, wystrzelił pionowo w górę i zawisł jakby nigdy nic na wysokości około pięćdziesięciu metrów. Aż im dech zaparło. Cały czas filmowany, rozejrzał się swobodnie wokół, po czym równie szybko i pewnie wylądował w tym samym miejscu z którego wystartował. Ów powietrzny rekonesans trwał może dwie minuty. Uporządkował zwichrzone, rzadkie włosy i poinformował następnie o kierunku jazdy oraz, że w promieniu kilku kilometrów nie spostrzegł nikogo kto mógłby nawet przypadkowo obserwować niespotykane, imponujące wyczyny lotnicze starszego pana. Ronson tylko pokręcił głową ale nic nie powiedział. Gdy powietrzny zwiadowca znalazł się ponownie wewnątrz samochodu, zablokował zamki drzwi i cały wyładowany pojazd, wyposażony jak się okazało, w dodatkowy napęd firmy R & C, uniósł się w absolutnej ciszy w górę, by poszybować płynnie na niskiej wysokości we wskazanym kierunku. Na Warrenie najwyraźniej nie zrobiło to żadnego wrażenia i prawdę mówiąc nie ma się czemu dziwić. Remis był oczywisty.

Wylądowali ostrożnie blisko małego zakola rzeki, na miniaturowej polance otoczonej gęsto niskimi sosnami. Absolutnie niedostępne miejsce, chyba, że właśnie z powietrza. Rozbili obóz, rozpalili niewielkie ognisko, po czym Caster otworzył butelkę szampana.

– Panie Warren, Harvey. Chciałbym wznieść toast za pomyślny przebieg naszych… e… negocjacji i ich potencjalnie pozytywne dla wszystkich zakończenie. Poza konkursem dodam, że czuję do pana coś w rodzaju nieumotywowanej istotnymi konkretami sympatii, co oczywiście ułatwia wzajemny kontakt chociaż trochę mnie niepokoi. Pan z racji obowiązków służbowych wie o nas wszystko, za wyjątkiem rzecz jasna tego co musieliśmy z wiadomych względów ukryć. Dlatego prosimy o kontynuację wyjaśnień. Harvey wie tyle co ja i proponuję żeby to on jako bardziej… wyszczekany, brzydko acz precyzyjnie mówiąc, prowadził rozmowę w naszym imieniu.

Spełnili więc ten skromny toast i usiedli przy ognisku na rozłożonych kocach i śpiworach. Atmosfera stała się luźniejsza. Zaczął Warren.

– Panowie. Prawdę mówiąc tylko przed wami nie mam nic do ukrycia. Powiem więcej. Jestem zmuszony do całkowitej z wami szczerości, co zresztą chętnie czynię. A zatem zacznijmy od początku, choć będzie to długa opowieść – Warren rozłożył się wygodnie na śpiworze.

W epoce grubo przedlodowcowej, dotarły na Ziemię pierwsze, przypadkowe zresztą patrole Obcych a ściślej Eksploatatorów tego zapyziałego rejonu Wszechświata. Zastali tutaj podobny do swojego, jednak dziewiczy jeszcze, pierwotny, dziki, bezwzględny świat, świat o jakim dawno już zapomnieli, świat obiektywnie i z gruntu zły, cokolwiek miałoby to znaczyć. Początkowo prowadzili ze swoich spodków obserwacje i analizy socjozoologiczne które jeszcze raz potwierdziły znane im, funkcjonujące od zawsze zasady, reguły rozwojowe. Ewolucja wszędzie przebiega podobnie choć oczywiście jej efekty i szczegóły są różne, jednak prawdę mówiąc nie tak bardzo. Wziąwszy też pod uwagę w zasadzie ludzki wygląd, budowę fizyczną i fizjologię Obcych.

– Czy ja dobrze słyszę? Pan mówi o… przybyszach z Przestrzeni? – Ronson wykrzyczał prawie swoje niedowierzanie. Spojrzał na Castera, który tylko wzruszył ramionami.

– Owszem – Warren potwierdził spokojnie. – Czy to się panu wydaje zupełnie nieprawdopodobne?

– No… nie.

– W takim razie kontynuuję.

Już wtedy byli jednak istotami dość różniącymi się od znanych nam ustrojów żywych. Mimo normalnej, zrozumiałej dla nas budowy materialnej i fizjologii, ich całościowa konstrukcja psychofizyczna, miała i ma naturę raczej… duchową. Innymi słowy są bardziej…, częściej, demonami niż istotami z krwi i kości. Nie znaczy to wcale, że nie obowiązuje ich fizyka. Ich nie obowiązuje tylko fizyka prymitywnej, gruboziarnistej materii. Ich fizjologia, ich ciała, odrzuciły, pewnie w sposób ewolucyjny, funkcjonowanie w oparciu o siekierę i młot, a używają już pęsety i śrubokrętu obrazowo mówiąc.

Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to, że mają inne niż my, niż pozostałe, znane nam organizmy żywe, potrzeby konsumpcyjne. Oni nie muszą napychać sobie brzuchów wszelkiego rodzaju żywym czy zamordowanym białkiem, przetworzonym umiejętnie do smaku. Ich, że tak powiem, niematerialne w dużym stopniu ciała, domagają się innego pokarmu, jak to się mówi, strawy duchowej. Mianowicie emocji, przeżyć, wrażeń wszelkiego rodzaju, skrajnie różnorodnych uczuć i fascynacji, wszystko oczywiście w ramach ogólnie funkcjonującego i bezapelacyjnie obowiązującego, kosmicznego łańcucha pokarmowego. Początkowo musiały im wystarczać prymitywne emocje, wielkie zasoby strachu, nienawiści, chwilowych erupcji zaspokojenia kopulacyjnego, krwiożerczych pasji, odruchów i popędów, funkcjonujących według uniwersalnych jak się wydaje reguł ewolucyjnych na naszej planecie, gdzie kotłowało się wszechobecne, różnorodne w swej masie życie. Korzystali więc do woli, do przesytu.

Jednak jak długo można pociągnąć na samym chlebie i serze? Zaczynamy domagać się witamin, lepszych gatunków mięs, wędlin, pragniemy co jakiś czas skosztować dobrego wina, alkoholu, rozglądamy się za jakimiś ciastami, tortami, markowym cygarkiem. Stajemy się smakoszami, koneserami żarcia, ale także, w miarę postępu etycznego, moralnego, wegetarianami czy radykalniej, weganami. Przynajmniej niektórzy z nas, jak to w potężnym, rozwiniętym, licznym i różnorodnym społeczeństwie, co zresztą uważam za egzaltowane wybryki znudzonych, przesyconych żarciem i wrażeniami hipochondryków. To samo dzieje się z nimi.

Ponieważ chcieć znaczy móc – przypominam o teorii Sheldrake’a – bardzo szybko, w miarę przybywania nowych statków, wypracowali strategię i taktykę zaspokajania tych coraz bardziej wysublimowanych potrzeb hm… konsumpcyjnych i jakby to powiedzieć, kulturalno-rozrywkowych, bo wszak nie tylko o konieczność uzupełniania energii chodziło. Kierowani potrzebą, kaprysem, modą, gustami, na bazie istniejącego na planecie materiału genetycznego stworzyli, opracowali nas, ludzi. Homo sapiens. Ale to oczywiście nie takie proste. Musieli to zrobić odpowiednio, kierując się oczekiwaniami własnymi, precyzyjnie zaplanować, skonstruować. Tak więc wyposażyli nas w inteligencję, zdolności analityczne, artystyczne, ciekawość, sumienie, altruizm, poczucie winy, zdolność samooceny, wszelkiego, typu wrażliwość, itd.. Wszczepili nam potrzebę samorealizacji, zdolność brania i dawania miłości, nienasyconą konieczność rozumienia oraz zdolność rozwoju. Stworzyli nas ludźmi, istotami z grubsza podobnymi do siebie, swoich o sobie wyobrażeniach i określili tym samym podstawy cywilizacji. Zainfekowali mistycyzmem i następnie podali do przetrawiania kilka światopoglądów religijnych, etycznych. Obdarzyli nas też tzw. wolną wolą, co jest rzecz jasna największym kłamstwem na skalę kosmiczną ale to już inna sprawa. Powstała ludzkość.

– Chryste! – reakcje Ronsona były mimowolne.

Dalej już szło samodzielnie, chociaż nie zawsze po ich myśli. Najwyraźniej przeoczyli kilka drobnych aspektów naszego zwierzęcego rodowodu, naszej bydlęcej agresji i tak trudno hamowanej emocjonalności. Stąd ad hoc, drobne korekty, ingerencje, sporadyczne interwencje i czasem masowe, globalne akcje. Ślady tego wszystkiego znajdziecie panowie w każdej literaturze tak zwanej objawionej.

– Pan jest ateistą? – ponownie przerwał Ronson.

– A może nie daj Boże komunistą? – dorzucił szybko Caster. – Widzę panowie, że reagujecie identycznie. – Warren uśmiechnął się smutno. – Nie, komunistą nie jestem a czy ateistą? Chyba jednak też nie, sam nie wiem. Ale pozwólcie, że skończę swoją opowieść.

Tak mniej więcej, w dużym skrócie i uproszczeniu można opisać praprzyczyny, genezę, początki naszej cywilizacji a raczej precyzyjnie, naukowo prowadzonej hodowli. Z nieznanych mi do końca powodów Obcy a raczej nasi Wspaniali Rodzice nie są tu obecni nieprzerwanie. Co jakiś czas, mniej więcej co trzysta lat znikają, jeśli można tak powiedzieć, na około pięćdziesiąt lat. W związku z tym, że wtedy stado hodowlane pozostawałoby bez kontroli i nadzoru, wpadli na tylko ich godny pomysł i zafundowali sobie stałych nadzorców, rezydentów. To właśnie nasza dwunastka. Jesteśmy wyselekcjonowaną na podstawie niewiadomych kryteriów grupą młodych ludzi, pochodzących z różnych stron świata, obdarowanych przymusowo niezbędną wiedzą i właściwościami, mającą zapewnić prawidłowy nadzór nad biegiem spraw, zwłaszcza pod ich nieobecność. Krótko mówiąc jesteśmy tymi którzy mieszają tę nieustannie bulgocącą zupę, pilnując by się nie przypaliła albo nie wylała z kociołka. Lub jak kto woli psami pasterskimi, trzymającymi w ryzach krnąbrniejące coraz bardziej stado.

Nasza lojalność wobec Rodziców opiera się głównie na jakże oczywistej świadomości kompletnej beznadziejności wszelkich, ewentualnych prób buntu czy pójścia w innym niż spodziewany i korzystny dla nich kierunek rozwojowy naszej cywilizacji, kultury. I Oni o tym oczywiście wiedzą, ba, co i rusz utwierdzają w nas to przekonanie. Owszem, obdarowali nas dwunastu po królewsku. Posiadamy niezwykłe możliwości, kwalifikujące nas w oczach wielu ludzi do miana bogów a co najmniej demonów, ale wierzcie mi, niektórym z nas dawno już to wszystko wychodzi bokiem. Było wśród nas kilku niesubordynowanych gwałtowników lecz bardzo szybko zostali zlikwidowani i zastąpieni nowymi.

Biorąc to wszystko pod uwagę nie możecie się dziwić, że nagłe wprowadzenie do masowego użytku waszych wynalazków nie spodoba się, zwłaszcza, że znamy już ich, że tak powiem… gusty i oczekiwania smakowe. Stąd nasze rozmowy, kontakty. stąd też moja szczerość i zatroskanie. Jest co prawda jedna maleńka szansa – zaświtała mi ona w trakcie naszej konferencji u prezydenta, ale o tym później. Na razie, w ogólnym rzecz jasna zarysie tyle. Możecie panowie zadawać pytania szczegółowe.

Ronson z Casterem słuchając opowieści zapomnieli o bożym świecie. Zrobiło się już ciemno i ognisko wygasło. Jesienny, silny o tej porze dnia wiatr, rozgonił ciężkie chmury i teraz nad obozowiskiem iskrzyły miliony gwiazd, miliony światów, cały ten nieszczęsny bezmiar możliwości, nadziei, marzeń, nieogarniony ocean miłości, piękna, dobra ale i cierpienia, płaczu, bezsilnego zgrzytania zębami. Wszyscy trzej siedzieli skuleni z zimna z wyciągniętymi ku górze głowami i milczeli.

Pierwszy otrząsnął się Ronson, twardo zarządził ponowne rozpalenie ogniska, przygotowanie kolacji i legowisk nocnych. Biwak okopywał się.

* * *

Rano, po odświeżających i koniecznie uproszczonych w tych warunkach ablucjach, po skromnym śniadaniu, podjęto odłożoną wczoraj rozmowę. Teraz najbardziej aktywnym jej uczestnikiem był Ronson.

– Panie Warren. Jest pan jak rozumiem jednym z dwunastu, jak się pan sam wyraził, psów pasterskich. Czy może pan bliżej wyjaśnić swoje obowiązki, możliwości oraz przebieg hm… kariery?

– Proszę bardzo. Jestem jednym z pięciu synów biednego, irlandzkiego rolnika. Urodziłem się w 1032 roku, czyli…

– Co?! – zakrzyknęli równocześnie obaj uczeni.

– Co, co? – Warren zmarszczył brwi.

– Kiedy pan się urodził? – wolno sprecyzował Ronson.

– Powtarzam: w 1032 roku, czyli prawie tysiąc lat temu. – Warren powiedział to wyjątkowo dobitnie. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do tego by ktokolwiek wątpił w jego słowa, zwłaszcza w rzadkiej chwili szczerości.

– Może pan to udowodnić? – Ronson sprężył się cały i wyglądał teraz jak gotujący się do skoku tygrys. Albo jak doświadczony sędzia śledczy.

– Oczywiście. Jednak akurat ta sprawa wymagałaby od was prowadzenia dość drobiazgowych analiz faktograficznych, dokumentalnych i… niezwykle szczegółowych badań historycznych. Poza tym to, że urodziłem się tak dawno temu, wcale nie oznacza, iż żyję do tej pory nieprzerwanie. Fizycznie. Ale to inna historia i proponuję zostawić ją na później.

Caster i Ronson spojrzeli po sobie, po czym zrezygnowani, uspokoili się. Warren kontynuował.

– W wieku pięciu, może sześciu lat, miałem w pobliskim lesie pierwszy kontakt. Wyglądało to zupełnie podobnie jak się odbywa dzisiaj. Klasyczne wzięcie. Najpierw nieoczekiwana jasność wśród drzew, widok wielkiego spodka nieokreślonej konsystencji, nagła utrata świadomości, przebudzenie na stole zabiegowym, niezrozumiałe, bezbolesne procedury medyczne w wykonaniu dziwnych istot człekokształtnych, nieokreślone uczucie strachu, znowu zapaść i przebudzenie po kilkunastu godzinach w całkiem innej okolicy. Standard, tyle, że odbywający się dość dawno, wielokrotnie i przy czynnym udziale dziecka, którym wtedy byłem.

– Czy obserwował pan u siebie jakieś istotne skutki, zdrowotne, fizjologiczne, tych… wzięć? – zapytał Caster, obeznany co nieco z literaturą ufologiczną.

– Owszem. Zacząłem szybko podupadać na zdrowiu, wygadywać niestworzone jak na tamte czasy rzeczy, dziwne nawet w ustach brzdąca. Stałem się zupełnie bezużytecznym członkiem rodziny. Jednak dopiero po kilku latach opuściłem dom na dobre. Od tej chwili ilość i częstotliwość wzięć wzrosły, przebiegały też one już w pełnej świadomości i dziwiącej mnie gotowości własnej. Oswoiłem się z tym. Zaczął się okres intensywnego szkolenia i wyposażania mnie we wszystkie niezbędne cechy oraz właściwości, potrzebne do wykonywania przeznaczonej mi funkcji.

– Jakie na przykład? – zainteresował się Ronson.

– No cóż. Z tych bardziej spektakularnych to zdolność lewitacji, której obaj panowie byliście świadkami, błyskawiczna zmiana konsystencji ciała, którą obserwował pan Caster usiłując odciąć mi kciuk, zdolność przenikania wszelkich przeszkód materialnych lub zdolność do stawania się… niewidzialnym. Widzę daleką podczerwień oraz ultrafiolet, słyszę infra i ultradźwięki, znoszę dobrze niskie jak i wysokie temperatury, na życzenie zapamiętuję trwale dowolnie długie teksty czy rozmowy. Wszystkie te cyrkowe sztuczki, których zresztą używam niechętnie, jako że wymagają z mojej strony znacznego wysiłku i późniejszej regeneracji sił, mają związek z opanowaniem przemian fazowych mojej struktury, również mózgu. Krótko mówiąc dysponuję zainplantowanym ośrodkiem nerwowym, kontrolującym synchroniczność czy inaczej mówiąc zgodność rezonansową i fazową mojego ciała z pozostałą, otaczającą mnie materią. Ale podobną technikę zdaje się wykorzystujecie panowie w swoich wynalazkach?

Ronson i Caster spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Zgadza się… częściowo – potwierdził ostrożnie Ronson.

– No właśnie – kontynuował Warren. – Jedno co mnie niezmiernie dziwi, to jakim cudem, nieznany szerzej facet, również naszej dwunastce, raczej pisarz niż fizyk, niejaki Snerg – Wiśniewski, jak się okazuje Polak, publikuje “Jednolitą Teorię Czasoprzestrzeni”, teorię która w zasadzie całościowo opisuje faktyczną naturę rzeczywistości, teorię na podstawie której podejmujecie panowie swoje badania a następnie budujecie wspaniałe urządzenia?

– Może po prostu geniusz, wizjoner? – zaproponował Caster.

– Wiele tłumaczy jego narodowość – dodał Ronson.

– Może – powiedział Warren bez przekonania. – Chociaż każdego geniusza powinienem znać osobiście. W każdym razie sytuacja jest nad wyraz niebezpieczna. Jak już panom mówiłem, znam upodobania Gospodarzy i jestem pewien, że nie będą tolerować sytuacji nie przez nich sprowokowanych. Zwłaszcza jeśli miałyby to być zmiany społeczne, cywilizacyjne, na skalę globalną – bo losami indywidualnymi, czy drobnymi incydentami raczej się nie zajmują – hodowla najwyraźniej nosi wszelkie cechy racjonalnie prowadzonej działalności przemysłowej, masowej. Przy tym trawią,, że tak powiem, tylko określone rodzaje fabuły tego nieustającego, upokarzającego spektaklu. Z drugiej strony jesteśmy teraz w okresie martwym. O ile wiem, chwilowo są Oni nieobecni i kto wie, gdyby bazować na właściwym Waszym osiągnięciu, mianowicie na zrozumieniu natury czasu i jego opanowaniu, o czym wspomniał u Prezydenta pan Caster, moglibyśmy wszyscy przestać być… bezwolnym bydłem rzeźnym.

– Pan nie zna natury czasu? – zapytał Ronson.

– Nie.

– A… Oni?

– Też nie, o ile wiem.

Zapadło pełne oczekiwania milczenie. Z pobliskich drzew dochodziło wrzaskliwe krakanie dopiero co przybyłych na widocznie wczesną zimę, ogromnych stad kruków. Ospałe, ciężkie chmury, wędrowały wolno na zachód, niosąc z sobą tysiące ton wody tak potrzebnej w głębi kraju.

– Jeszcze jedno, jeśli można – Caster był wyraźnie zażenowany. – Z całej współczesnej literatury ufologicznej rzeczywiście wynika, że pańska hm… inicjacja, przebiegała w sposób dość typowy – klasyczne wzięcie przez ufonautów, jak pan sam twierdzi, z jedną wszakże uwagą. Obecnie mówi się o kilkunastu przynajmniej rasach czy typach antropologicznych Obcych, o przeróżnych odmianach charakterologiczno-fizjologicznych, nie wspominając już o odmiennej, różnorodnej technice badawczej a zwłaszcza lokomocyjnej, jaką poszczególne rasy dysponują. Co tu się dzieje, i to najwyraźniej od stuleci?

– Wiecie panowie, sprawa jest niezwykle skomplikowana – Warren zaczął bezwiednie pocierać łysiejącą czaszkę. – Albo nasi bezpośredni, że tak powiem, Rodzice, mają jakieś wewnętrzne, przyrodzone im opory przed stosowaniem bardziej radykalnej siły, nawet w celach czysto obronnych, zachowawczych, co owocuje brakiem reakcji na udział innych Obcych w częściowej eksploatacji ogromniejącego wszak wciąż stada, albo w tej bezkresnej przestrzeni istnieje coś w rodzaju międzygatunkowego, międzyrasowego rządu centralnego, pilnującego sprawiedliwego, równouprawnionego dostępu do… miski, czy mówiąc nieco oględniej, do areny cyrkowej. Tak czy owak wychodzi na to, że cały Wszechświat jest wysoce nasycony życiem i inteligencją, co biorąc na zdrowy rozum, wcale nie powinno dziwić. Jest też możliwym, że ów szeroki, wolny dostęp stymuluje, uatrakcyjnia znakomicie menu poprzez powstawanie nowych, nieoczekiwanych… zestawów firmowych.

– Jak w porządnej, dbającej o klientelę knajpie przydrożnej?

– Właśnie. Z tym, że jest to raczej duży zakład gastronomiczny, z prawie całkowicie zautomatyzowaną kuchnią.

Wszyscy trzej spojrzeli po sobie wymownie i uśmiechnęli się smutno.

– Panie Warren – indagował następnie Ronson. – Rozumiem, że mimo pewnych, nadzwyczajnych cech fizycznych, jak też zapewne innej natury, o których mam nadzieję będzie jeszcze okazja pomówić, jest pan z gruntu człowiekiem i jako taki chciałby wspólnego dobra nas wszystkich. Czy mam rację?

– W zupełności. Powiem więcej; mam tego bagna serdecznie dość i tak naprawdę od kilkunastu lat czekałem tylko na taką jak dziś okazję. Nie tylko ja zresztą.

– I jest pan, w stosunku do nas przynajmniej, całkowicie szczery i otwarty?

– Całkowicie.

– W takim razie, czy mógłby pan nam bliżej wyjaśnić naturę działalności… e… hodowlanej i technikę konsumpcyjną Obcych?

– Proszę bardzo. Jak już mówiłem są Oni istotami raczej duchowymi niż fizycznymi, a ściślej fizycznymi, funkcjonującymi jednak na bazie nieznanych nam jeszcze, bardzo subtelnych procesów i zjawisk naturalnych, zwanych ostatnio przez co odważniejszych fizyków fizyką Głębi. Zresztą sami wiecie o co chodzi. Chociaż w większości przypadków są osobnikami całkowicie realnymi i postrzegalnymi naszymi niedoskonałymi zmysłami, zwłaszcza gdy tego chcą. Oznacza to również, że w dużej mierze działają, żyją, w oparciu o energię emocji, uczuć wszelkiego rodzaju, pobieranych w miarę potrzeby z otaczającego środowiska. Odbywa się to na podobnej zasadzie, na jakiej my oglądamy np: spektakle teatralne, filmy czy też czytamy książki. Oglądający, czytający, mniej lub bardziej identyfikuje się z jednym z bohaterów i przeżywa, przeżywa, delektując się jego losami, stymulując się wewnętrznie, ładując własny akumulator motywacyjny.

Oczywiście nasz odbiór książki czy filmu jest odbiorem biernym, nie mamy żadnego wpływu na przebieg akcji czy losy naszego ukochanego bohatera. Autor określił to raz na zawsze, chociaż ostatnio wprowadza się na rynek płyty wizyjne z fabułą alternatywną, zależną częściowo od widza. Jednak wybór opcji jest ograniczony, skończony i dość ubogi, również zadeklarowany raz na zawsze. Wpływ Obcych na nasze losy, na przebieg akcji, jest praktycznie nieograniczony, oczywiście w ramach przyjętych przez nich konwencji, mód, gustów i… religii. Poza tym obligowani są choćby istnieniem praw fizycznych, biologicznych, socjologicznych i innych, których przecież nie mogą łamać. W końcu nie są bogami.

– To znaczy, że jako przymusowi aktorzy tego nieustającego przedstawienia, jesteśmy ciągle obserwowani, analizowani, smakowani, oceniani i korygowani? – zapytał Ronson.

– Zgadza się, zwłaszcza w skali masowej.

– To również znaczy, że nie posiadamy wolnej woli?

– O nie. Dysponujemy sobą całkowicie, o ile jesteśmy w stanie odciąć się od rzeczywistości, wyłączyć z akcji, wycofać się ze sceny. Tutaj, obserwujący, konsumujący nas Obcy, nie może i również nie chce nic zrobić, chyba tylko spowodować naszą chorobę lub śmierć, ale to nie dzieje się często, no i zmniejsza asortyment… gwiazd estrady, zubaża intrygę. Również zaskakująca pointa czy nieoczekiwany przebieg akcji widowiska też mają swoją wagę, swój smaczek i swoich zwolenników. Zresztą problem wolnej woli jest problemem nad wyraz skomplikowanym i tylko częściowo związanym z Ich obecnością.

Oni też mają swoje zasady, prawa, ograniczającą ich etykę, religię. Inna sprawa, że nie wszyscy są subordynowani do końca. No i tak skrajnie konsumpcyjny styl życia, istnienia, znacznie osłabił ich motywacje, ich wolę, ich ekspansywność. Zdaniem kilku z nas, mówię o naszej dwunastce, Obcy znajdują się w stanie stagnacji rozwojowej, co może oznaczać regres lub przynajmniej niezdolność do skutecznego przeciwstawienia się nieoczekiwanym zmianom, hm… scenariusza hodowli. Oni po prostu zgnuśnieli. Do tego stopnia, że niektórzy z nich chętnie by z nami współpracowali.

– Zdrajcy? – zapytał Caster.

– W pewnym sensie, chociaż nie jest to takie proste. Może chodzi im również o wzbogacenie własnych wrażeń kosztem nawet swoich… pobratymców? Nie wiemy do końca.

– Rodzaj… kanibalizmu?

– Może?

– Na czym dokładnie według pana, polega ich szkodliwość wobec nas? – drążył dalej Ronson.

– Sprawa jest dość prosta. Hołdując swoim gustom, swojej estetyce, swojej wrażliwości konsumpcyjnej, tak kierują naszym rozwojem, tak ingerują w naszą historię postrzeganą jako całość, ale i losy jednostkowe, aby maksymalnie zaspokajać apetyty własne. Robią to częściowo samodzielnie, osobiście, częściowo za naszym, moim, pośrednictwem. Możecie sobie panowie wyobrazić chyba jak się to odbywa? Tutaj ktoś odpowiedni złamie nogę, tam ktoś właściwy nie podpisze dokumentu, gzie indziej jeszcze nawali komputer. Jeden spóźni się na pole bitwy, drugi odpowie nie tak na zadane pytanie, trzeci wymyśli lub nie wymyśli we właściwym czasie dajmy na to nowej metody pomiarowej i tak się to toczy zgodnie z ich oczekiwaniami. W sumie oceniam, że w zdecydowanej większości przypadków ingerencja polega na destrukcji i hamowaniu, w rozumieniu ogólnospołecznym. Ja niestety, my, mamy w tym swój udział, co mi często nie daje spać ale proszę pamiętać, że w końcu gdy tylko pojawiła się jakaś szansa, jakiś Ronson i Caster, natychmiast zaczęliśmy wspólnie rozmawiać, szukać. Dotąd czegoś takiego nie było i pozostawało nam tylko, zgrzytając zębami, pełnić rolę ociągających się i często niesubordynowanych, aroganckich podawaczy do stołu, gburowatych kelnerów. Obsługą kuchni zajmują się już ich rodzimi specjaliści. Tak więc kto wie, gdzie byśmy się znajdowali cywilizacyjnie bez tego nadzoru?

– Wspominał pan coś o próbach buntu jakie miały miejsce wśród was, dwunastu? I skąd ta liczba?

– Za mojej,, że tak powiem, kadencji, buntowało się trzech. Niektóre, częściowe efekty buntów historycznych, istnieją, funkcjonują, do dzisiaj, na przykład wyprawa Kolumba, odkrycie penicyliny, radio i telewizja. Także piramida Cheopsa, ale to wcześniejsza i trochę inna sprawa. To wiemy z przekazów “wewnątrzpasterskich”. A dwunastka? No cóż. Nasi Gospodarze najwyraźniej hołdują pewnym przesądom, mają coś na kształt nieogarnianej przez nas religii czy światopoglądu mistycznego, magii cyfr, rodzaju zabobonu. Chociaż może również chodzić po prostu o ekonomię środków, o optymalizację liczby rezydentów. Nie jestem pewien.

– A na czym dokładnie polega pańska trwała, najwyraźniej dominująca pozycja w naszym, amerykańskim układzie rządowym?

– To również jest dość proste. Najzwyczajniej w świecie, gdy przyjdzie czas działania po zakończonym szkoleniu, informuję kolejnych, właściwych władców, Prezydentów o faktach. Cała sztuka polega na rozpoznaniu prawdziwych, przeważnie niejawnych, ukrytych przed społeczeństwem ośrodków władzy. Wiecie panowie, najprawdopodobniej najważniejszą cechą rzeczywistości, życia, jest praktycznie nieskończona ilość stopni hierarchicznych, poziomów, że tak powiem… pasożytniczych, także ukrytych, także wewnątrzgatunkowych. Najważniejsze jest rozpoznanie tych najwyższych. Nie obywa się oczywiście bez koniecznych demonstracji i całego tego cyrku, no ale to są koszta funkcjonowania.

– Jeszcze dwie sprawy panie Warren. – Ronson był nienasycony. – Czy Obcy mają jakiś dom, jakieś konkretne miejsce w przestrzeni, rozumiem kosmicznej, do którego wracają, z którego się wywodzą?

– Chyba tak. Jest to dziwny obszar, położony wewnątrz naszej galaktyki, znany jako Cygnus OB2, jedna z kilku podobnych, grupa gorących gwiazd, emitująca intensywne promieniowanie rentgenowskie i radiowe wodorowe, znajdująca się w odległości około dwóch tysięcy parseków, czyli około sześciu tysięcy lat świetlnych. Stamtąd się wywodzą, chociaż niekoniecznie tam stale przebywają. Nasi Gospodarze przypuszczalnie wędrują, wyobraźcie sobie, że w dalszym ciągu z konieczną pomocą środków technicznych, pojazdów które znamy jako UFO. Od gwiazdy do gwiazdy, w poszukiwaniu coraz to nowych wrażeń, tak, że żaden z nich nie jest związany z nami na stałe, chociaż niektórzy przywiązują się do nas bardziej niż inni. Koneserzy psiakrew! Krótkie okresy nieobecności są zdaje się również przejawem funkcjonowania czegoś w rodzaju prawa własności czy też… praw autorskich. Kolejne grupy aktywnych… widzów nie wchodzą sobie w paradę. Widać widownia ma ograniczoną liczbę miejsc siedzących. Konieczne są też zapewne antrakty.

– I jeszcze jedno, zanim zaczniemy się zastanawiać co dalej. Jak się do tego wszystkiego ma… Chrystus, jego życie, działalność, nauka i śmierć? – Ronson był wyraźnie zakłopotany.

– Ano właśnie. Trafił pan w sedno. Ten problem, ta postać, jest czymś co czasem nie daje mi spać. Nie wiem. Sprawa jest nad wyraz skomplikowana, tym bardziej, że przecież Piłat, z którym nasi ówcześni “koledzy po fachu” prowadzili wielokrotnie rozmowy, był w tym okresie w stałej z Nimi łączności, pod stałą presją, mającą na celu neutralizację, pomniejszenie osoby i działalności Chrystusa. Nie osobiście, oczywiście, a tym bardziej nie jawnie. Powtarzam, nie wiem o co tu chodzi i nie wie tego nikt z dwunastki, chociaż Ti, chińczyk, jeden z nas, ma na te tematy swoją niesamowitą teorię.

Ronson i Caster zmęczeni wrażeniami, zaproponowali Warrenowi małą przerwę, po czym udali się we dwóch na przechadzkę wśród drzew. Warren został sam na leśnym gospodarstwie, przygotowując dla wszystkich wspaniały, jak obiecywał obiad przed kolejną sesją, kolejną porcją ustaleń, wyjaśnień, poszukiwań. Czekało ich jeszcze mnóstwo pracy nad ewentualnym planem.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Autor: golesz ([email protected])
Nadesłano do “Wolnych Mediów”


Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.