Kryzysy finansowe niczego ich nie uczą

Opublikowano: 23.04.2008 | Kategorie: Gospodarka

Liczba wyświetleń: 392

Gdyby stało się to gdzie indziej, taką decyzję uznano by za „populistyczną” i ogłoszono, że to skandal. Tymczasem to właśnie w Londynie, twierdzy City i płucach finansowych Europy, rząd Gordona Browna postanowił znacjonalizować wielki i borykający się z wielkimi trudnościami bank Northern Rock. Oczywiście, chodzi jedynie o „czasowy transfer własności do sektora publicznego”, ale faktem jest, że w ojczyźnie Margaret Thatcher państwo znów interweniuje w gospodarce. Gdy postawi bank na nogi, powróci on do sektora prywatnego, zgodnie ze starą zasadą kapitalistyczną głoszącą, że należy nacjonalizować straty i prywatyzować zyski. W Niemczech państwo pospieszyło na ratunek IKB Deutsche Industriebank. W Stanach Zjednoczonych Citigroup i Merrill Lynch musiały zwrócić się o pomoc do funduszów państwowych w Azji i na Bliskim Wschodzie, a Bank Rezerw Federalnych postanowił pożyczać pieniądze już nie tylko bankom, ale również firmom ubezpieczeniowym i biurom maklerskim, czego nie robił od kryzysu lat trzydziestych. Gospodarka neoliberalna wzywa na ratunek państwo. Ma ono ratować tę gospodarkę przed skutkami działania „niewidzialnej ręki rynku”.

To, jak groźny jest kryzys, wychodzi na jaw, gdy wieści normalnie uważane za dobre w mgnieniu oka uchodzą za złe. Amerykański Bank Rezerw Federalnych (Fed) kilkakrotnie obniża stopy? Nagle okazuje się, że ciągle nie dość. 12 grudnia ub. r., w porozumieniu z innymi wielkimi bankami centralnymi, zapowiada niebywałe rozszerzenie swoich procedur refinansowania, które zapewniają płynność bankom? To dlatego, że sytuacja jest dużo gorsza niż sobie wyobrażano. 17 stycznia br. prezes Ben Bernanke opowiada się – to fakt bez precedensu – za zwiększeniem wydatków z budżetu? To dlatego, że po wyczerpaniu swojego marginesu manewru żąda wsparcia ze strony państwa. Jak gdyby to był dopiero pierwszy akt dość ociężale zinstrumentalizowanej komedii, nazajutrz George W. Bush zapowiada pakiet, który ma zapewnić ożywienie gospodarcze i jest niemal dokładnie dopasowany do „sugestii” centralnego bankiera – jeśli ci dwaj są w stanie skoordynować tego rodzaju skecz, to znaczy, że sytuacja jest poważna… Takie klasyczne posunięcia w sferze polityki gospodarczej są najbardziej spektakularną, najbardziej niepokojącą oznaką stopnia popłochu, który ogarnął finansjerę, i świadczą, że nie reaguje już ona na politykę pieniężną, lub że w polu tej polityki porusza się po omacku.

Codzienna kronika ruchów giełdowych, normalnie niezrozumiała lub tonąca w chaosie nowin nieustannie serwowanych przez agencje informacji finansowej, nabiera sensu tylko wtedy, gdy wpisuje się ją w perspektywę średnioterminową, która obecnemu kryzysowi nadaje charakterystyczny profil, a zwłaszcza rozciąga go w czasie. Przyjaciele systemu, spieszący z certyfikatami nieszkodliwości zdarzenia, które – jak twierdzą – nie ma znaczenia, i zapowiedziami, że latem zapanuje ład, niewątpliwie się rozczarują: kwity pozostaną – kryzys również.

Powody, aby trwał, są bardzo poważne, bo aby wyobrazić sobie resorpcję tego epizodu tak, jakby chodziło o lekką anomalię rynkową, trzeba zupełnie zapomnieć o generującym go czynniku: o gorączkowym werbunku całych kohort niewypłacalnych gospodarstw domowych do armii biorców pożyczki hipotecznej, która jest najcięższą formą zadłużenia. Odwrócenie się sytuacji ma wszelkie cechy aktu immanentnej sprawiedliwości. Klauzula resetu – zgodnie z którą stawkę referencyjną przyznaje się na dwa lata, a następnie, przez 28 lat, obowiązuje „pełna” stawka – najpierw czyniła cuda, bo pozwalała masowo werbować klientów i „na maksa” nakręcać ceny nieruchomości, a wraz z nimi spekulacyjne zyski z pochodnych produktów finansowych. Teraz stała się przekleństwem finansjery. Choć tak bardzo lubi ona żyć w natychmiastowości, zmuszona jest liczyć się z „zaległościami” zadłużonych gospodarstw domowych, których to „zaległości” nie można pozbyć się tak, jak niezbywalnego towaru pozbywa się na wyprzedażach. W marcu-kwietniu br. należy spodziewać się szczytu resetów, tj. podwyżki stóp procentowych, która wpędzi gospodarstwa domowe w stan niewypłacalności.

Zakładając – a jest to korzystna hipoteza – że werbunek kandydatów na kredytobiorców skończył się na początku 2007 r., z zamknięciem śluzy z armią potencjalnych bankrutów trzeba będzie poczekać do początku 2009 r. Los tych bankrutów zupełnie nie interesowałby finansjery, gdyby ich wulgarne bankructwo nie leżało u podstaw zapaści produktów spekulacyjnych – pochodnych od ich kredytów hipotecznych. Oto biedota zdecydowanie nie potrafi sprostać kreatywności bogaczy! Tak oto finansjera, która niczego tak nie lubi, jak płynności przepływów, odkrywa bezwład zapasów: ci wszyscy, których traktowała jak hipoteczne mięso armatnie, to teraz tylko zawadzające rupiecie.

Tymczasem szerzy się generalne spustoszenie. Ogarnia ono kategorię aktorów, o których dotychczas nikt nie słyszał – monolines, wyspecjalizowane instytucje ubezpieczające posiadaczy portfeli obligacji (na ogół fundusze lub banki). Dotychczas zajmowały się one spokojnie pokrywaniem ryzyka plan/plan związanego z inwestycjami w obligacje municypalne w Stanach Zjednoczonych, gdzie społeczności lokalne mają możliwość finansowania się poprzez emisję papierów wartościowych na rynkach. Teraz, podobnie jak wszystkim, udzieliła im się gorączka i zgodnie z jej logiką poczuły pokusę ubezpieczenia tych tak bardzo ponętnych produktów, których powiększający się w zawrotnym tempie wolumen gwarantował obfite obroty i które wszyscy z upodobaniem uważali za równie mało ryzykowne, jak najlepsze obligacje. Mamy oczywiście na myśli pochodne produkty finansowe subprime mortgages – pożyczek hipotecznych o „gorszym” ratingu, których biorców, nieznanych zakładom kredytowym, cechuje nader wątpliwa wypłacalność! [1]

Kogo zdziwi ciąg dalszy? Dwie najważniejsze monolines, BIMA i Ambac, są w stanie quasi-upadłości; w trybie pilnym wzywa się banki i fundusze – a w każdym razie te, które mogą to uczynić – do ich dekapitalizacji. Sprawa wcale nie jest anegdotyczna, ponieważ degradacja notowań monolines obowiązkowo zmusza do podobnej rewizji notowań wszystkich papierów wartościowych, które one ubezpieczały… i których wartość zapisana w bilansach ich klientów – w ten sposób banki ubezpieczały kolosalne wolumeny pochodnych produktów finansowych – w konsekwencji też będzie musiała spaść.

Wyjście z kryzysu tym bardziej nie stoi na porządku dziennym, że tymczasem zaczęły szerzyć się najbardziej toksyczne skutki dynamiki załamania finansowego. Pogorszenie się bilansów bankowych w wyniku strat, które przyniosły produkty pochodne subprime, oraz napięcia na polu płynności międzybankowej utrzymujące się z powodu niebywałego poczucia niepewności, które sprawia, że wszystkie banki spoglądają wzajemnie na siebie jak na potencjalnych zadżumionych, nieuchronnie prowadzą do skurczenia się kredytu, na które cierpieć będzie nawet najdalsza od spekulacyjnych żonglerek gospodarka produkcyjna. Instytucje finansowe, nie chcąc – podobnie jak intelektualiści organiczni neoliberalizmu – do niczego się przyznać, dopiero po ponad sześciu miesiącach zdały sobie sprawę z rychłego spowolnienia wzrostu, a może nawet z nadciągającej recesji.

Myśl o recesji wiele zmienia, zwłaszcza jeśli chodzi o zasięg sfery finansowej skazanej na destabilizację. Świadczą o tym bardzo gwałtowne wstrząsy na rynkach akcji na początku 2008 r. Zaczęło się osiem miesięcy temu, ale najpierw spadki kursów były ograniczone do walorów bankowych – to prawda, że one znalazły się na pierwszej linii… Następnie, od września, spadki kursów stały się wyraźne w okresach, w których wysychanie rynku pieniężnego i niemożność zmobilizowania funduszów zmusiły wiele instytucji do panicznych wyprzedaży części portfeli akcji, aby w trybie pilnym zapewnić sobie płynność. Gdy wyraźnie zarysowuje się perspektywa spowolnienia wzrostu, pod znakiem zapytania staje działalność gospodarcza i zyskowność wszystkich sektorów.

Prawdopodobne wejście rynków akcji w cykl spadkowy będzie miało poważne skutki uboczne, zwłaszcza w równie dyskretnym, co wrażliwym sektorze private equity, czyli inwestorów finansowych – tej formy shareholder capitalism, kapitalizmu akcjonarialnego, w którym przedsiębiorstwa uważane za obiecujące wykupuje się w całości, wyprowadza z giełdy, restrukturyzuje batem, aby po dwóch czy trzech latach odsprzedać z wielkim zyskiem, najczęściej poprzez ponowne wprowadzenie na giełdę [2]. Gdy ta staje się jednak ślamazarna, trzeba zapomnieć o ich wprowadzaniu przy dźwiękach fanfar i po wystrzałowych kursach. W rezultacie należy spodziewać się, że „rozkręcanie” wielu operacji private equity będzie miało szczególnie delikatny przebieg, czy to dlatego, że oczekiwanych zysków wcale nie widać na horyzoncie, czy też dlatego, że nabywcy muszą odkładać swoje wyjście i spłacać długi dużo dłużej niż przewidywali, bo operacje te finansowano olbrzymimi kredytami, nieraz przyznawanymi w tak ryzykowanych warunkach, jak subprimes… i banki widzą, że nadchodzi chwila, w której z kolei dobre transze zaległości private equities spadną do kategorii „złych wierzytelności” – wraz ze wszystkimi deprecjacjami, które pociągnie to za sobą.

Bezpośredni spadek wartości ich portfeli akcji, spowolnienie emisji papierów wartościowych na rachunek klientów oraz połączeń i przejęć przedsiębiorstw, zagrożenie kredytów private equities (i innych: kredytów samochodowych, kart kredytowych…), spadek zysków z trading na rynkach „niedźwiedzich”: w sytuacji spowolnienia wzrostu gospodarczego to wszystko zagraża położeniu banków i obniża ich skłonność do udzielania pożyczek. W cudownym świecie finansjery kryzys to pożywka kryzysu…

Tu nic nie spadło z nieba. Wbrew tym wszystkim, którzy na obraz i podobieństwo Daniela Boutona, prezesa Société Générale, jednego z trzech największych i najstarszych banków francuskich, mają zamiar wymigać się od wyjaśnienia tego, co się dzieje, twierdząc, że to „przykry incydent na drodze”, spowodowany czy to, na jednym końcu, przez nieeleganckiego tradera – „terrorystę”, jak określa go Bouton, czy też, na drugim, przez „pecha” w subprimes, wypada przypomnieć, do jakiego stopnia wydarzenia te są przejawem czystej logiki finansów rynkowych. Kogo może zdziwić, że finansiści uganiają się za wszelkimi okazjami do obżarstwa, że w razie potrzeby wymyślają je przy pomocy „innowacji”, które przez pewien czas pozwalają im wierzyć, że uwolnili się od ryzyka, że rzucają się na wszelką dynamikę hossy i natychmiast zamieniają ją w bańkę, że ledwie zdolni czuwać nad swoim ryzykiem indywidualnym, uważają, iż ryzyko globalne w żadnej mierze ich nie dotyczy? Kogo może zdziwić, że to wszystko regularnie kończy się katastrofą, a przede wszystkim – kto może się temu zdziwić, gdy wiadomo, że celem deregulacji finansowej było właśnie usunięcie wszelkiej przeszkody stojącej inwestorom na drodze i bez żadnych ograniczeń zapewnienie im najbardziej addytywnej i oszałamiającej formy zysku: rentowności finansowej?

Bouton szczególnie nie ma prawa twierdzić, że zdarzył „nieprzewidziany i godny pożałowania wypadek” [3], bo jest on prezesem Société Générale – banku, w którym widać doskonale, jak w ciągu 25 lat stopniowo ześlizgiwano się w szaleństwo. Société Générale, tradycyjnie bank detaliczny, który – z jego agencjami, okienkami i średnimi kadrami – cechuje klasycyzm nie bardzo nadający się do opowieści epickiej, raczej słaby jako „bank interesów”, późno ukąsiła tarantula globalizacji. Marzą mu się wyszukanie i świecidełka, chciałby być Goldmanem Sachsem, jednym z największych na świecie globalnych banków inwestycyjnych, uczy się angielskiego, instaluje swoich boys w Londynie i w końcu oddycha atmosferą rynków kapitałowych – a to coś innego niż odnowa kredytu kotlarza z Romorantin. Dlatego, gdy Bouton broni się w Figaro, że „model Société Générale absolutnie nie jest narażony ani kontestowany” [4], należy przez to rozumieć, że wprost przeciwnie – model Société Générale, który zresztą nie jest tylko modelem tego banku, zainkasował mocny cios, i to poniżej pasa. Fascynacja rynkami, która przyniosła mu wielkie zyski, będzie go drogo kosztowała. Tak oto, Société Générale, bank nieco bardziej widoczny od innych, jak to zwykle bywa w przypadku spóźnialskich, znakomicie ilustruje ten fantastyczny przechył świata bankowego w stronę rynków, który jest efektem magnetycznym deregulacji.

Nie pomogą żadne zaprzeczenia na świecie – okazuje się, że obecny kryzys jest tym, czym jest: doświadczeniem pierwszej wielkości, dowodem na wewnątrzpochodną złośliwość rynków i operatorów rynkowych działających poza wszelką kontrolą. Nie jest to jednak pierwsze doświadczenie tego rodzaju, a mimo to wydaje się, że z podobnych wcześniejszych doświadczeń nie wyciągnięto żadnych wniosków. Czyż krach internetowy 2000 r. [5] nie przyniósł już nam górnolotnych popisów nieuczciwości i oszustwa, uroczystych apeli o przejrzystość, regulację i reintegrację aktywów pozabilansowych? Za każdym razem na nowo finansjera przyrzeka: „nigdy więcej” i za każdym razem na nowo robi to samo. Lecz te przyrzeczenia, przypominające zaklęcia pijaczyny, przykra myśl, że bogaci się ona bajecznie i samotnie podczas hossy, a następnie, gdy niedomaga, stwarza zagrożenie dla całej gospodarki i w końcu zmusza władze publiczne do ratowania jej stawki, a przecież te same władze machają ręką na normalnego bankruta, sprawiają, że ma się ochotę rozbić tę karuzelę, bo wydaje się, że to jedyny sposób, aby naprawdę był to „ostatni raz”.

Nieco bardziej analityczny bilans „osiągnięć” rozregulowanej finansjery, w której wyczynach wyrządzone szkody tak wyraźnie przeważają nad wyświadczonymi przysługami, co najmniej powinien przekonać, że jest pilna potrzeba zniszczenia niektórych jej kół zębatych. Wbrew temu, co się mówi, pomysłów nie brak. Jednym z nich był podatek Tobina, który przedwcześnie poszedł w zapomnienie. Innym – Shareholder Limited Authorized Margin (SLAM) jako projekt ograniczenia autoryzowanej rentowności akcjonarialnej i wyeliminowania zachęt do nieskończonej intensyfikacji wyzysku pracowników najemnych [6]. Jeszcze inny to schemat rozdwojonej polityki pieniężnej, która za pomocą zróżnicowanych stóp procentowych pozwalałaby finansować gospodarkę produkcyjną i gospodarkę spekulacyjną [7]. Dlaczego by nie odseparować hermetycznie banków handlowych od banków rynkowych, na podobieństwo Glass Steagall Act, uchwalonego w Stanach Zjednoczonych po załamaniu lat trzydziestych? [8] Wspólnota inspiracji jest tu dość oczywista, z tym, że zasada nieprzepuszczalnej przegrody ma tę dodatkową właściwość, że znacznie utrudnia rozprzestrzenianie się katastrof finansowych kanałami kredytu na gospodarkę realną.

Gdy zagłębimy się nieco bardziej w całą tę problematykę, zobaczymy, że jeśli gospodarka francuska mniej ucierpi od kryzysu subprimes, jak to nieraz się słyszy, to przede wszystkim dlatego, że nie poszła tak daleko, jak gospodarki innych krajów, drogą powszechnej deregulacji, na którą popychają nas liberalni i socjalistyczni „reformatorzy”! Z nieustannym zapałem czynią to już od 25 lat – odkąd wylansowali „wielką transformację”, która nie przestaje wyrządzać szkód. Można wysunąć obiekcję, że nie wszystkim ona szkodzi. Niewątpliwie, ale nawet z perspektywy ćwierćwiecza jest rzeczą bezsporną, że szkodzi tym wszystkim, których z założenia Partia Socjalistyczna powinna bronić, bo dla socjalistów werdykt arytmetyki jest straszny: 2008 – 25 =… 1983, a to oni wtedy rządzili. Dla ścisłości należałoby liczyć trochę inaczej: 1983-1986, bo tyle trzeba było czasu, aby zmienić oblicze społeczeństwa francuskiego. 1983: zwrot w polityce gospodarczej, ale przede wszystkim wielkie zaryglowanie ideologiczne. 1984, ciężki rok: najpierw socjalistyczny premier Laurent Fabius nakazał przedsiębiorstwom publicznym, że jedyny cel, który mają sobie stawiać, to zysk, proklamując w ten sposób bezużyteczność ich statusu firm znacjonalizowanych i faktycznie przygotowując prywatyzacje, następnie szczyt europejski w Fontainebleau – przedsionek Jednolitego Aktu i Wielkiego Rynku, a więc wolnej-i-niezafałszowanej-konkurencji. 1986: deregulacja finansowa. To dużo jak na parę lat.

Nie ulega wątpliwości, że przez ten cały czas społeczeństwo francuskie było oporne i nie chciało pogodzić się ze świetlanym losem, na który wówczas go skazano. Trzeba przyznać, że los ten ma jedną niedogodność: w regularnych odstępach czasu wychodzi na jaw, iż ma on wszelkie cechy klęski żywiołowej, czego bezspornie dowodzą kryzysy finansowe. Pod tym względem obecny kryzys przypada w szczególnie niekorzystnej koniunkturze ogólnej i rzuca nowe światło na szkodliwą spójność „pełnego modelu”, który chce się nam narzucić.

Ponieważ konkurencja wywiera permanentną i ciągle rosnącą presję na ceny, a więc na koszty i in fine na koszt płacowy, zaprowadza ona reżim „ceny-płace”, w którym wszelką dyskusję o sile nabywczej sprowadza się natychmiast do kwestii cen – gdy pracownik najemny wysuwa postulaty, odpowiada się konsumentowi… Lecz obniżka cen, którą serwuje się temu ostatniemu, to ta sama cena, która powoduje spadek płacy nominalnej pierwszego! Pracownicy wyrzuceni przez plan delokalizacji na bruk mogą tylko robić zakupy w hard discount, który jest ostatnim, najokrutniejszym ogniwem łańcucha konkurencji i to on właśnie aktywuje wszystkie mechanizmy, które spowodowały ich nieszczęście. Tak oto pracownicy, broniąc się, przyznają „rację” temu samemu łańcuchowi, który ich maltretuje, i z braku wszelkiego innego wyjścia przyczyniają się do jego reprodukcji [9]. Z tego doskonale perwersyjnego okrążenia wynika reżim permanentnego niskiego ciśnienia siły nabywczej, który z kolei zmniejsza spożycie i popyt globalny.

Model neoliberalny przechwala się, że sam przynosi rozwiązania swoich własnych problemów. Przecież rozwiązanie problemu konsumpcji niechybnie kurczącej się w reżimie „ceny-płace” jest jasne jak słońce: zadłużenie! Jeśli siła nabywcza gospodarstw domowych przeżywa zastój lub regres, ale mimo wszystko kapitał domaga się wewnętrznego rynku zbytu, czyż może być coś bardziej logicznego niż zwiększenie za pomocą kredytu siły nabywczej pracowników najemnych ponad ich dochody? Nie należy się dziwić, że w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, które na tej równi pochyłej „wyprzedzają” inne państwa o kilka długości, stopa zadłużenia gospodarstw domowych w stosunku do dochodów, którymi one rozporządzają, wynosi odpowiednio 120 i 140%.

Prezydent Nicholas Sarkozy chwali się, że tak nie jest we Francji, ale wszystko, co robi, do tego prowadzi, a raczej prowadzi jeszcze szybciej, gdyż stopa ta, wynosząca w 2006 r. 68%., dosłownie eksploduje od 10 lat… kiedy to zaprowadzono reżim „wolnej globalizacji”, a właśnie taka eksplozja jest jednym z jego najbardziej charakterystycznych objawów. Oto dlaczego gospodarki anglosaskie są skazane na większe cierpienia niż inne: kredyt konsumpcyjny jest tam nieodzowną klapą bezpieczeństwa, która ma zostać brutalnie zamknięta. Oto dlaczego gospodarka francuska jest skazana na rychłe dołączenie do nich, zwłaszcza dzięki chwalebnym wysiłkom stworzonej przez Sarkozy’ego Komisji na rzecz Uwolnienia Francuskiego Wzrostu, której przewodniczy Jacques Attali. Powodowana, a jakże, duchem nauki, ma ona zamiar wspiąć się o kilka szczebli wyżej w dziedzinie konkurencyjnej deregulacji i całkowicie upewnić się, że takie same przyczyny powodują takie same skutki…

To, gdzie neoliberalna spójność osiąga niespodziewany poziom wyrafinowania, to masowa mobilizacja środków finansowych świata pracy. Tym razem operatorem są oszczędności – odwrotna strona medalu, którym jest alienacja przez zadłużenie. Bankructwo instytucji finansowych nie wyciska nam łez z oczu… dopóki nie zastanowimy się nad pochodzeniem utraconych przez nie funduszów. Tymczasem z jednej strony instytucje te igrają z oszczędnościami pracowników najemnych. Pod tym względem przypadek francuski również jest wyjątkowy, choć tylko do pewnego stopnia, ponieważ we Francji większość pracowników najemnych wcale nie ma środków, które pozwalałyby im oszczędzać inaczej niż na zwykłych książeczkach oszczędnościowych, i tylko najzamożniejsi z nich mają dostęp do lokat rynkowych, przy czym tak się składa, że wypadki spekulacyjne, karząc przede wszystkim tych ostatnich, mają tę nieoczekiwaną właściwość, że w łonie świata pracy zmniejszają nierówności. Na szczęście tu także przykład dają nam gospodarki anglosaskie, które wpadły na interesujący pomysł, polegający na unicestwieniu repartycyjnych systemów emerytalnych i przechwyceniu ogromnych mas oszczędności płacowych napędzanych na rynki przez kapitałowe fundusze emerytalne. „Finansowa uniwersalność” ma szczególny urok: gdy toną rynki, obrywają wszyscy pracownicy. Sarkozy nie odważył się jeszcze lansować funduszów emerytalnych, przynajmniej otwarcie, ale pomysł „stock options – opcji na akcje – dla wszystkich” należy do tej samej kategorii. Znalezienie namiastki płacy bezpośredniej – a wiadomo, że jej wzrost nie stoi już na porządku dziennym – samo w sobie jest już oszukańczym manewrem, ale bezpośrednie narażenie pracowników najemnych na niestabilność rynków finansowych i próba nakłonienia ich do solidarności z czymś, co większość z nich zniewala, to już trochę za wiele.

Szczytem wszystkiego jest to, że pracowników, ujętych w ryzy konkurencji, która obniża ceny tylko pod warunkiem obniżenia płac, i zniewolonych przez zadłużenie, które stało się tak nieodzowne do życia, jak dochód, można tyranizować na ich koszt, ponieważ to ich własne oszczędności instrumentują wielkie finanse akcjonarialne, wymagające od wydajności pracy, aby nigdy nie przestała wzrastać! Gdy, z jednej strony, wiadomo, że wszystkie wypadki i wpadki, które przydarzają się finansjerze, na nich się odbiją, ponieważ to oni poniosą koszty spadku tempa wzrostu gospodarczego, a z drugiej strony wiadomo, że struktur finansowych w ogóle nie wolno tknąć, bo – najgorsze, że to prawda – zagrażałoby to ich emeryturom, perwersja graniczy z estetyką. Czyż w tej doskonałej pułapce dobieranie się do rentowności finansowej nie oznacza zamachu na emerytury świata pracy?

Bądźmy sprawiedliwi: uczone osły i małpy, w kółko powtarzające wyznania wiary i dobrą nowinę rynków, nie znajdują się tylko po stronie neoliberalizmu. Jak to często bywa, jego najskuteczniejsze podpórki niekoniecznie są najbardziej widoczne. Troskę o przemienienie procesu przeobrażeń kapitalizmu, który ma czysto polityczny i ideologiczny charakter, w „naukę przyrodniczą o rynkach”, rzekomo mającą jedynie do czynienia z „podażami” i „popytami”, a więc jakoby wolną od wszelkiej ideologii czy polityki, pozostawiają one dość głupawemu entuzjazmowi usłużnych ekonomistów! Ci, którzy uprawiają ten świadomy – i skuteczny – cynizm polegający na intensywnym uprawianiu polityki tam, gdzie ekonomizm upiera się przy jej negowaniu i powtarza, że rynki to tylko sprawa politycznie obojętnego „administrowania rzeczami”, doskonale rozumieją, że istnieje ekonomia polityczna finansjeryzacji. Ich strategią jest umoczenie świata pracy w finansjerze – i jest to groźna strategia. Czyż można lepiej uświęcić rynki kapitałowe niż zapewniając solidarność pracowników najemnych z „dobrodziejstwami” tych rynków? Czyż odbudowa interesów kapitału za pośrednictwem wielkich finansów to nie przebudowa świata pracy czyniąca zeń obiektywną podporę finansjeryzacji?

Oczywiście, jest to „solidarność” słonia i mrówki: garść okruchów uczestnictwa finansowego w zamian za wieczne poddaństwo [10]. Co więcej, mechanizmy poddaństwa akcjonarialnego są abstrakcyjne, odległe i potrafią sprawić, że się o nich zapomina, gdy tymczasem okruchy – nawet okruchy – mają wagę konkretu, który może wystarczyć, aby sprawić wrażenie, że „tknąć finansjerę” to „naruszyć interesy pracowników”…

Łatwo zrozumieć, dlaczego niektórzy – np. Denis Kessler, ongiś lewicowiec bliski partii komunistycznej, później wiceprezes konfederacji pracodawców, a obecnie prezes grupy Scor, piątego spośród najpotężniejszych reasekuratorów na świecie, człowiek, którego zaliczylibyśmy raczej do cyników niż oszołomów – głośno marzą, aby jak najszybciej dokończyć budowę pułapki. We Francji jest ona jeszcze niekompletna, bo ciągle brak funduszów emerytalnych, które są jej najbardziej perfidną częścią składową. Trudniej zrozumieć, dlaczego socjalistyczna kandydatka na prezydenta Francji w 2007 r., niewątpliwie zadowolona z bardzo chwalebnego bilansu rządów socjalistycznych w dziedzinie finansjeryzacji, mogła zaproponować, aby uczynić to rozszerzając akcjonariat płacowy i skapitalizowaną emeryturę w oparciu o Rezerwowy Fundusz Emerytalny [11]. Nic nie wskazuje, aby od tego czasu Partia Socjalistyczna w najmniejszym stopniu przyszła po rozum do głowy. Zaiste, „świętujemy” ćwierćwiecze budującej ciągłości…

Autor: Frédéric Lordon
Tłumaczenie: Zbigniew M. Kowalewski
Źródło: “La Monde diplomatique” nr 4 (26) 2008

PRZYPISY

1. Patrz F. Lordon, „Wieczny powrót kryzysu finansowego”, Le Monde diploma- tique edycja polska, styczeń 2008 r.

2. Patrz F. Lordon, „Comment la finance a tué Moulinex”, Le Monde diplomatique, marzec 2004 r.

3. „Message a nos clients”, reklama Société Générale opublikowana w Les Echos, 4 lutego 2008 r.

4. Le Figaro, 25 stycznia 2008.

5. W Paryżu 4 września 2000 r. indeks CAC 40 wskazywał 6922 punktów. 12 marca 2003 r. spadł do 2403 punktów, a więc w ciągu dwu i pół roku był to spadek o 65%. 6 lutego 2008 r. wskazywał 4800 punktów.

6. Patrz F. Lordon, „Enfin une mesure contre la démesure de la finance: Le SLAM”, Le Monde diplomatique, luty 2007 r.

7. Patrz F. Lordon, „Comment protéger l’économie réelle”, Le Monde diplomatique, wrzesień 2007 r.

8. Zniesiony przez Billa Clintona w 1998 r.

9. Patrz S. Halimi, „Wal-Mart a l’assaut du monde”, Le Monde diplomatique, styczeń 2006 r.

10. Patrz A. Rémond, „Oszczędności pracownicze czyli jak uelastycznić płace”, Le Monde diplomatique – edycja polska, sierpień 2006 r.

11. Fundusz ten, utworzony w 1999 r. przez socjalistycznego premiera Lionela Jospina, wprowadził do repartycyjnego systemu emerytalnego dozę kapitalizacji i faktycznie działa jako „kolektywny fundusz emerytalny”.


Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.