Liczba wyświetleń: 512
Zaczęło się niewinnie – miesiąc temu nauczyciel, który pojawił się na zastępstwie, przyniósł nam, to jest cudzoziemcom studiującym język arabski na Uniwersytecie Kairskim, tekst o piłce nożnej. Jęknęłam w duchu.
Po mojej lewej stronie jęknęły zupełnie wyraźnie dwie polskie współstypendystki. Nasze wenusjańskie mózgi przygotowały się na cierpienie.
Wiedziałyśmy dobrze, że nie uciekniemy przed piłką – w Kairze, który przywitał mnie derby pomiędzy drużynami Al-Ahly i Zamalkiem – nikt nie ucieknie. Nawet dziecko, kobieta i starzec prędzej czy później będą musieli zadeklarować się po którejś ze stron. Ja nie miałam problemu z wyborem – wszak moi polscy koledzy kibicowali ze znawstwem Al-Ahly (czerwonym – do niedawna najlepszej drużynie Afryki).
Stronę Zamalku (białych, którzy swoje dni chwały przeżywali 30-40 lat temu) trzymają przez sentyment raczej starsi ludzie.
Nasz nauczyciel nie mówił jednak o tak oczywistych sprawach – on wyjaśnił nam historyczną wagę meczu, który miał zostać rozegrany na kairskim stadionie w sobotę, 14 listopada.
Dlaczego historyczną? Otóż 1990 r. Puchar Narodów Afryki odbywał się w Algierii, która została wtedy mistrzem, Egipt dał się pokonać we wszystkich trzech meczach w grupie; przez Egipcjan zostało to zapamiętane jako tragedia narodowa.
19 lat później Egipt, sześciokrotny zdobywca Pucharu Narodów Afryki, przegrywający pierwszy mecz w eliminacjach do Mistrzostw Świata z będącą z nim w jednej grupie Algierią, musiał zdobyć u siebie przewagę przynajmniej dwóch goli, żeby marzyć o awansie do tej imprezy. Optymalne i decydujące, acz mało realistyczne byłyby trzy gole strzelone gościom.
Już parę dni wcześniej można było kupić na ulicach trójkolorowe flagi egipskie (przypominające odwrócone polskie, tyle że z doszytym na dole czarnym pasem); farbki do malowania twarzy w patriotyczne barwy rozeszły się jak gorące bułeczki, podobnie trąbki i inne ustrojstwa do robienia większego niż zazwyczaj hałasu. Nauczyciele, taksówkarze i sklepikarze o niczym innym nie mówili, jak tylko o meczu – wszystkim życzyłam sukcesu narodowej drużyny.
W sobotę śpieszyłam się z powrotem z popołudniowych zajęć, bo już od 16.00 większość ulic była totalnie zakorkowana – młodzież, przeważnie męska, utworzyła coś na podobieństwo wielkich mrówczych kopców najeżonych powiewającymi chorągiewkami.
Zrobiłam im parę zdjęć komórką i zamknęłam się w domu. Mimo oglądanej komedii zgadłam bez pudła, jaki był wynik – dwa potężne ryki radości przetoczyły się przez miasto. Uff – odetchnęłam z ulgą. Egipcjanie zwyciężyli, to znaczy będą tańczyć i cieszyć się całą noc, a od rana będą w dobrych humorach, nie strach będzie wyjść na ulicę.
Faktycznie, w niedzielę rano cały Kair promieniał, żyjąc chwilą i spychając w podświadomość, że to nie koniec, bo tak naprawdę wszystko rozstrzygnie się w środę, 18 listopada, na „neutralnej” sudańskiej ziemi. Atmosfera gęstniała. Egipscy kibice obrzucili kamieniami autokar wiozący reprezentantów algierskich (egipskie gazety napisały, że to goście sami się tak urządzili).
Algierczycy w odwecie ułożyli piosenkę, której można było posłuchać w Internecie: „Słuchajcie Faraonowie, już jesteście przeklęci (…) Izrael pokonał was w sześć dni w 1967 (…) To nie my sprzedaliśmy Palestynę Żydom”. Na co Egipcjanie zanucili szybciutko na Youtube’ie: „Wasze słowa nie są ważne i po nas spływają. Mówcie do nas po francusku, bo wasz arabski jest słaby (…) Wyzwoliliśmy was, kiedy Francja zrobiła z was niewolników”. Uderzający przykład miłości panarabskiej zaiste. Ale to nie wszystko, algierski dziennik „Ech-Chorouk” podał nieprawdziwą informację (jako nie jedyny zresztą), iż w Kairze zginęło przynajmniej dziesięciu algierskich kibiców. W rezultacie w Algierze zniszczono biura filii egipskiej sieci komórkowej, zaś algierski fiskus naliczył egipskiemu operatorowi podatek opiewający na ponad pół miliarda dolarów.
Nadeszła środa. Znów zamknęłam się w domu pieczołowicie wybierając inną komedię. Tym razem oglądania nie przerwały mi okrzyki radości. Miasto było podejrzanie ciche. Kiedy mecz się skończył, włączyłam kanał informacyjny – prezenter i prezenterka byli chłodno profesjonalni – wiedziałam już, że przegraliśmy. Pytanie, ile? 1:0. Jeden gol, mała skórzana piłka szybuje do bramki Egiptu, piłkarze niemal się nie zabijają (przez cały mecz grają zresztą bardzo agresywnie), a potem wydarzenia postępują lawinowo.
W Sudanie obrywa się egipskim kibicom. Wyolbrzymione pogłoski mówią o atakujących hordach przywiezionych wojskowymi samolotami i uzbrojonych za rządowe pieniądze w noże oraz ciężkie pałki obywatelach Algierii. Za to w metrze, na ulicy, kairczycy w każdym poruszającym się samopas cudzoziemcu widzą Algierczyka. Mnie zaczepiają dwa razy; odpowiadam z godnością, że jestem z Europy (kolegów współstypendystów już wcześniej biorą za Algierczyków, próbują ich przyłapać na mówieniu arabskim zmieszanym z francuskim, rzucając znienacka „oui?”).
Rzecz jasna, prawdziwi Algierczycy wolą nie wychodzić na miasto. W nocy z czwartku na piątek rozwścieczony tłum ponad tysiąca Egipcjan rusza na algierską ambasadę. Zamalek (wyspę-dzielnicę, gdzie żyją głównie dyplomaci) zalewa policja, tutejsze „ZOMO”. Ze strony tłumu lecą kamienie, płyty chodnikowe, płonące pociski i strzępy algierskich flag. Ponad trzydzieści osób zostaje rannych. Kilka witryn sklepowych i kilkanaście samochodów zniszczonych.
W piątek mam okazję zobaczyć krajobraz po bitwie. Jadę na ulicę Brazil, gdzie mieści się algierska ambasada, ale też mieszka moja dawna znajoma. Umówiłam się z nią tydzień wcześniej i nie zamierzam przekładać spotkania. Żeby się dostać na miejsce biorę taksówkę – kierowca co chwilę wykrzykuje ironicznie „Kuraa! Kuraaa! (arab. piłka), po czym pyta mnie, co jest napisane na transparentach niesionych przez pokrzykującą grupę młodzików. „Stop pomocy ekonomicznej dla Algierii” tłumaczę mu z angielskiego na arabski. Wysadza mnie przy blokadzie, przechodzę przez kilka kordonów ubranych na czarno i opierających się o wielkie tarcze policjantów, wzdłuż opancerzonych wozów bojowych. Ulica Brazil jest totalnie pusta. Walają się po niej śmieci i kamienie, resztki wczorajszych pocisków, potłuczonych płyt chodnikowych, okruchy szkła. Policjanci rozstępują się grzecznie, kiedy się do nich uśmiecham. Kiedy pytam o drogę, równie grzecznie odpowiadają.
Po spotkaniu wracam tą samą drogą – ulica nie jest oświetlona i kanciaste kształty wojskowych półciężarówek, w których ciągle siedzą gotowi do akcji policjanci ledwo majaczą w mroku. Dziwne wrażenie. Jakby to był jakiś stan wojenny. Albo raczej preludium do wojny futbolowej. Zwłaszcza, że na ulicach i w telewizji słychać: „Powinniśmy traktować Algierię tak, jak każde państwo, które wypowiedziało nam wojnę”. Egipski ambasador pod pretekstem „rozmów” zostaje odwołany z Algierii, stosunki między trzema krajami (bo i Sudanem) robią się bardzo napięte.
Liczę na to, że wszystko rozejdzie się po kościach. Powoli rozchodzi się. Nasz nauczyciel od mediów ogląda powtórnie feralny mecz – tym razem z algierskim komentatorem w tle. Z kolei zaprzyjaźniony wykładowca dialektu tłumaczy mi, że do eskalacji sytuacji przyczyniły się media, konkurujące ze sobą i przyciągające widzów pokazywaniem skrajnych zachowań. Jego zdaniem te zamieszki najbardziej były na rękę politykom. Przez kilka tygodni bowiem społeczeństwa tak Egiptu, jak Algierii nie myślały o problemach gospodarczych, o reformie edukacji, czy systemu opieki zdrowotnej, nie myślały o niczym – poza piłką. Przez kilka dni piłka była bogiem, a piłkarze jej kapłanami. Teraz słońce przygasło, lecz z pewnością nie na długo; sam prezydent Hosni Mubarak poklepał kapłanów po ramieniu – wydając na ich cześć przejęcie.
Mnie jednak nadal dręczy pytanie: dlaczego? Dlaczego przegrana w tym konkretnym meczu, zapewne ważnym, jednak nie pierwszym i nie ostatnim w historii Egiptu, wywołała tak ostrą reakcję? Czy faktycznie winni byli politycy i media? (te ostatnie moim zdaniem starały się raczej łagodzić nastroje – podczas rozmów i analiz w studiach telewizyjnych podkreślono nieustannie wagę miłości i przyjaźni arabsko-muzułmańskiej). Czy, jak sądzą arabscy psychologowie, frustracja społeczeństwa osiągnęła krytyczny poziom, piłka zaś była tylko pretekstem i katalizatorem? Czy w całej sprawie nie ma ukrytego dna – na przykład podłoża ekonomicznego?
Mijają ponad dwa tygodnie od feralnych wydarzeń i w prasie można przeczytać obszerniejsze analizy. Brzmią nieco spiskowo, mimo to warto się im przyjrzeć. Szczególnie jedno wyjaśnienie zasługuje na uwagę. Egipski „Al-Ahram Weekly” cytuje mianowicie wysoko postawione źródło, Imad ad-Dina Adiba, który wini pewne „państwo z Zatoki” za finansowanie planu wyrugowania z algierskiego rynku Egiptu, posiadającego w tym kraju sześciomiliardowe inwestycje. Tymczasem tajemnicą poliszynela jest, iż wspomniany wyżej „Ech-Chorouk”, który publikował antyegipskie teksty, jest finansowany przez Katar…
Żadna z cząstkowych odpowiedzi udzielonych mi przez arabskich znajomych, lub podanych przez tutejsze media, nie zadowala mnie całkowicie. Jednak wszystkie razem zdają się choć trochę przybliżać do prawdy o mechanizmach stojących za egipsko-algierskimi starciami, na pewno zaś do arabskiej percepcji zaistniałych wydarzeń. Wydarzeń, które mogły, lecz na szczęście nie przerodziły się w prawdziwą wojnę futbolową.
Autor: Marta Woźniak
Źródło: Arabia.pl
Świetny artykuł dużo mówiący o istniejącej wrogości algiersko-egipskiej. Rzeczywiście zawsze szukamy sobie jakiegoś wroga, tylko w naszych, europejskich warunkach zazwyczaj przechodzi to jakoś spokojniej, zazwyczaj.