Druga bitwa o Anglię

Opublikowano: 05.09.2009 | Kategorie: Prawo

Liczba wyświetleń: 501

Herszt Europejczyków Buzek pochodzi z plemienia dzikich koczowników. Po angielsku – „nomades”.

Polacy, naród o ponad stuletniej tradycji partyzanckiej, najlepiej wie, jak zbudować alternatywne państwo. Polskie skupiska w trzech miastach: w Reading pod Londynem, w Peterborough i w Lincoln w środkowo-wschodniej Anglii rządzą się same. Nasi tradycyjnie osiedlają się tam pod lasami, nad jeziorami lub rzekami. Najpierw rozstawiają wielkie wojskowe namioty, następnie dociągają do nich prąd i polskość.

SUNNY GYPSY CAMP

Policja, podobnie jak do mieszkających w kempingowych wioskach angielskich Cyganów, rzadko tu zagląda. Władze samorządowe bezskutecznie szukają sposobów na zlikwidowanie polskich obozów. Rada Miasta Peterborough szacuje, że obozowisko nad jeziorem Fletton zamieszkiwało 200 imigrantów. Na błotnistym nabrzeżu rzeki w Lincoln nadal mieszka kilkadziesiąt osób.

– Nasze namiotowe miasteczko nad rzeką w Reading widać było już z podmiejskiej kolejki – z dumą opowiada Jerzy, technik budowlaniec. – Było światło, kobiety nosiły wodę, sprzątały…

Małą Polskę w Peterborough podpalono pół roku temu, w Reading – zaledwie przed miesiącem.

– Z okazji każdych świąt polscy koczownicy kradli ryby z pobliskich stawów. Nie pomagały upomnienia ani ustawianie w pobliżu stawu ilustrowanych zrozumiałych dla Polaków piktogramów: przekreślona ryba, obok przekreślona parująca ryba na talerzu i obok przekreślony uciekający człowiek z rybą pod pachą – opowiada policjant z Reading. – Wystarczyły cztery wasze święta, żeby ze stawu zniknęły wszystkie ryby. Głuszy się nie tylko ryby. Obozowicze z Reading wspominają, że mąż dźgnął żonę nożem, bo go zdradziła. Nikt z obozu nie puścił pary z gęby, bo to przecież kłótnia rodzinna. Żona też nie pisnęła słówka, widocznie była winna.

Zdarzały się też pomyłki w plemiennym wymiarze sprawiedliwości. W jednym z namiotów zginął dziewczynie telefon komórkowy. W klubie w mieście widziano z tym telefonem jednego z chłopaków. Gdy wrócił do obozu, wzięto go na przesłuchanie. Ponieważ nie chciał się przyznać po dobroci, dziewczyna z bratem i narzeczonym próbowali torturami wyciągnąć od niego zeznania. Kłuli go widelcem, aż w końcu ze złości dziewczyna wzięła rozbieg i dźgnęła przywiązanego do krzesła podejrzanego nożem w policzek na wylot. Najstarsza mieszkanka obozu na podstawie zeznań tylko jednego świadka wydała wyrok na rzecz okradzionej, mimo nieprzyznania się do winy przekłutego oskarżonego. Kazała mu zapłacić ofierze 200 funtów w ramach rekompensaty za skradziony telefon wart 100 funtów oraz 200 funtów kary za straty moralne. Nazajutrz do obozu wróciła z imprezy dziewczyna skazanego z rzekomo skradzionym telefonem. Okazało się, że to nie ten sam aparat, tylko podobny.

Był też chłopak, na którym chciała się zemścić dziewczyna za brak nią zainteresowania. Oskarżyła go o gwałt, za co karę, przy akceptacji całego obozu, wymierzył brat dziewczyny: prawie zabił rzekomego gwałciciela, kopiąc go w głowę. Chłopak przestał oddychać, dziewczyna przestraszyła się i przyznała do kłamstwa. Na szczęście pobity chłopak ocknął się, gdy wylano na niego wiadro zimnej wody. Za fałszywe oskarżenie obóz skazał dziewczynę na 2-miesięczną banicję.

Gdy pytam o samosądy miejscowego policjanta, kiwa głową i pociesza, że mniejszość koreańska też się w Anglii sama sądzi.

CUP OF COFFEE

– Etyka w naszym obozie była bardzo wysoka – z rozrzewnieniem wspomina Wiesław, były kapitan Wojska Polskiego z Lublina, pracujący na dworcu w Reading jako wózkowy. – Nie można było śmiecić, prowokować policji, była nawet godzina policyjna…

Po podpaleniu obozu przez nieznanych sprawców Polacy wylądowali w opuszczonych garażach i magazynach. Ale już organizują nowy obóz. Tradycja tego wymaga. Podczas II wojny stacjonował tu polski kontyngent wojskowy. Większość żołnierzy nie wróciła po wojnie do Polski, bojąc się stalinowskich represji. Wojskowi osiedlili się w Reading, założyli stowarzyszenie i kupili spory kawał ziemi, na którym postawili kościół z parafią. Polski ksiądz, idąc w ślady duchownych angielskich, aż do teraz zbiera na tacę dwa razy: raz na Kościół, drugi raz na księdza, czyli siebie, ale – w przeciwieństwie do angielskich duchownych – nie płaci podatków.

– Stara Polonia na tacę rzuca tylko papierowe funty, minimum po 20 – donosi mi miejscowy ministrant. Mimo to katolicka parafia nie wspiera Polaków w potrzebie. Garażowcy na kawę chodzą do absolwenta Oksfordu Roberta Demczuka, współwłaściciela miejscowej kancelarii prawnej, a na darmowe posiłki – do kościoła baptystów. W karcie dania mięsne do wyboru, a na deser lody.

Żarcie w przykościelnej stołówce jest tak dobre, że na obiady do baptystów przychodzą też najedzeni Anglicy. Polacy nawet przy darmowym żarciu nie szukają z Anglikami wspólnego języka. W zeszłym roku Radosław z Częstochowy zagadał z nimi o bilardzie. Dostał w łeb rozbitą butelką; z odszkodowania wypłacono mu od razu 1500 funtów do ręki, przez co rzucił robotę w barze na zmywaku, został pijakiem i stracił dobrą posadę.

Polacy wolą jeść i pić z Polakami, tylko na stołówkę chodzą oddzielnie, bo każdy ma swoją własną drogę na skróty. Niektórzy zahaczają po drodze o miejsce pamięci zmarłego miesiąc temu na alkoholową padaczkę Mirka i pod krzakiem przy śmietniku stawiają mu polski znicz – obalają ćwiartkę wódki „Sobieski” zakupioną w pobliskim sklepie specjalizującym się w sprzedaży jedzenia z Polski i Pakistanu.

Trzeba przyznać, że nawet polskie lumpy, gdyby nie zapite gęby, zaszczane spodnie i leżak w śmieciach, wyglądają w Reading jak z żurnala: spodnie Versace, buty Hugo Bossa. Dlatego, że to elegancka miejscowość – w pobliżu mieszka Elton John, Tina Turner oraz bogacz polskiego pochodzenia John Madeyski.

WAY OF PISS

– Brytyjczycy w ogóle nie rozumieją polskiej duszy. Jest nas tu już oficjalnie 750 tysięcy, a w rzeczywistości 1,5 miliona i nadal dzieli nas kulturowa przepaść – tłumaczy mi Piotrek, dwukrotnie aresztowany nauczyciel biologii z Katowic.

W zeszłym roku Piotrek chciał się odlać na tory największego londyńskiego węzła kolejowego przy stacji Watford Junction, ale niefortunnie wypadł przez barierkę na trakcję. Kompletnie pijany złamał nogę; aby go wyciągnąć, angielscy strażacy na 15 minut zatrzymali pół Londynu.

– Nie mam pojęcia, o co wam chodzi z tym laniem na tory. 2 lata temu wasz rodak z rozpiętym rozporkiem zginął tu na miejscu porażony prądem. – Danny, londyński gliniarz w średnim wieku, pokazuje mi nasze narodowe miejsce kaźni. Patrzę w dół i wszystko kumam – pozostaje tylko skoczyć albo naszczać.

Dan nie jest perfekcjonistą, ma pogniecione spodnie i źle wypastowane buty, ale idealnie wymawia imiona: Zdzisław, Włodzimierz i Grzegorz.

– W Londynie i okolicach aresztujemy średnio kilkudziesięciu Polaków dziennie – opowiada. – Najczęściej za bicie żon, jazdę po pijaku i rozboje. Rzadko kończy się to grzywną. Zwykle wysyłamy was do naszych sądów. Ostatnio aresztowaliśmy nawet reżysera i dwóch producentów waszego telewizyjnego serialu „Londyńczycy”. Bardzo głośno się zachowywali i byli agresywni. Wpadli w jakąś pijacką psychozę. Spędzili noc w areszcie i dostali oficjalne upomnienia.

END OF HOLIDAY

Ofiarą surowego angielskiego sądownictwa jest cherlawy okularnik Marek, student warszawskiej politechniki. Za dwa dni ma rozprawę przed sądem magistrackim w Londynie za napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia, za co grozi mu 3,5 roku więzienia. Marek pokłócił się przy wódce z kumplem Polakiem i rąbnął go butelką w głowę. Kolega stracił przytomność, trzeba było wezwać karetkę. Lekarze w szpitalu zawiadomili gliniarzy, którzy od razu wszczęli śledztwo. Przestraszony koleżka, jak tylko go obudzili, wszystko wyśpiewał, bo angielskie gliny na przesłuchaniach zachowują się jak angielscy kibice.

Danny miał rację. Na wspólnej rozprawie w prestiżowym londyńskim sądzie magistrackim przy katedrze westminsterskiej spotykam Marka oraz trzech innych Polaków. Sądzonych tego dnia Anglików jest trzech. Wszyscy rodacy odstawili się do sądu w wytarte dżinsy i sprane podkoszulki.

Andrzej nie wie dokładnie, o co ma sprawę, bo źle wypełnił wniosek o przyznanie mu obrońcy z urzędu, w związku z czym nie ma adwokata. Po angielsku niewiele rozumie i jeszcze mniej mówi, przed wejściem do sali rozpraw ze strachu przed deportacją dostaje więc drgawek.

Przed sądem pierwszy staje Marek – skuty kajdankami, w szklanej izolatce z policjantem i tłumaczem – łamaną angielszczyzną do wszystkiego się przyznaje i błaga sąd, żeby go nie deportowano. Otwieram oczy ze zdumienia, bo w Polsce Markowi grozi o połowę mniejszy niż w Anglii wyrok.

– Jeśli mnie teraz deportują, nie przyjadę już do Anglii – tłumaczy mi po sprawie Marek. – Poza tym w angielskim areszcie nie gwałcą, nie biją, jest biblioteka i po 8 mkw. na jednego aresztanta.

Ale Marek nie ma szczęścia. O jego deportację wystąpił Urząd Imigracyjny i sędzia nie mógł już nic zrobić. Za 10 dni Marek będzie w Polsce. Na lotnisku wojskowym niezbyt wylewnie powita go polska policja.

– Widziałem to już tysiące razy – mówi Rafał, tłumacz i radca prawny zatrudniany przez angielską policję i sądy. Z aresztów z całej Anglii dwa razy w tygodniu zwożeni są tu Polacy turystycznymi autobusami, w słomianych kapeluszach, przeciwsłonecznych okularach, klapkach i z pięćdziesięciu torbami; wyglądają jak gdyby jechali na wakacje. Rafał eskortował kiedyś grupę 150 rodaków, dla których nie wystarczyło miejsc w wojskowym samolocie, dlatego Urząd Imigracyjny wynajął pasażerski samolot od LOT-u. Upadli polscy emigranci podtrzymują jakoś upadłego polskiego przewoźnika.

Angielscy policjanci pomagają się Polakom pakować, przed odlotem częstują fajkami i machają na pożegnanie. Na Okęciu jest już gorzej. Polscy gliniarze rzucają o ziemię aresztantami i ich walizkami.

JUSTICE OF THE PEACE

Tego samego dnia w wyższym rangą brytyjskim Sądzie Koronnym w londyńskiej dzielnicy Snaresbrook Rafał jako tłumacz asystuje innemu naszemu rodakowi. Sąd Koronny, w przeciwieństwie do magistrackiego, wygląda jak szkoła czarownic z „Harry’ego Pottera”. Na sali rozpraw to ja dostaję drgawek: sędzia z surową miną starej zakonnicy, w długiej do ramion siwej peruce, jedwabnej todze i purpurowej szarfie jeszcze trzy wieki temu kazałby ścinać innowierców. Teraz sądzi Tadeusza K. za wypchnięcie okna w kuchni i wykorzystanie do spania kanapy Andrew Webstera pod jego nieobecność.

Tadeusz jest recydywistą. Pierwszy raz został skazany za kradzież. Przesiedział w areszcie 2 miesiące, dostał wyrok w zawiasach i wyszedł. Nie miał co ze sobą zrobić, był głodny i chciało mu się spać. Na wycieraczce domu Webstera leżał stos gazet… Z perspektywy czasu Tadeusz myśli, że źle zrobił, dzwoniąc wtedy po towarzystwo 48-letniej koleżanki i 52-letniego kolegi, którzy nie dość, że się u Webstera najedli i przespali, to rąbnęli jeszcze telewizor i próbowali sprzedać w pobliskim lombardzie. Nie znali języka, nie potrafili więc skłamać, skąd mają plazmowy telewizor bez kabli; właściciele lombardu od razu zadzwonili na policję.

– Tylko ze względu na Polaków zmieniona została w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy od 100 lat ustawa o zbieraniu złomu. Już nie można sprzedać w Anglii na złom czegoś, co nie jest częścią większej całości – wyjaśnia mi po rozprawie tłumacz.

Tadeuszowi K. za to, że poczuł się w Londynie jak w swoim domu pod Wrocławiem grozi nawet 7 lat więzienia. Tak mówi adwokatka Tadeusza – w krótkiej siwej peruce, czarnej todze, białym kołnierzyku, warkoczykach i z kolczykiem w nosie. Na niekorzyść oskarżonego działa to, że miał wspólników, a na jego korzyść – że niczego nie ukradł, nie uciekał i nie stawiał oporu policji. No i to, że od 1982 r. ma tylko jedną nerkę i pięcioro dzieci w Polsce, które utrzymuje żona krawcowa.

* * *

Stowarzyszenie Młodej Polonii w Wielkiej Brytanii zorganizowało 18 lipca w Londynie konferencję „12 miast. Wracać, ale dokąd? Porozmawiajmy o konkretach”. W celu zachwalania walorów Warszawy do londyńskiego hotelu Novotel przyjechała prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz i szczegółowo odpowiedziała, dlaczego stolica Polski jest najlepszym miejscem do założenia własnego biznesu. Zwłaszcza że w Warszawie też jest rzeka, nad którą można rozbić obóz, którego na pewno nie podpali żaden angielski gang. I wolność szczania na tory.

Autor: Iza Kosmala
Źródło: Nie


Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

9 komentarzy

  1. Patrykgdrako 05.09.2009 13:54

    Piękne to było cała prawda o naszych emigrantach

  2. Heh! 05.09.2009 18:28

    Nie wiem nie byłem w Anglii (chyba że przelotem), ale wyjechać z Polski żeby mieszkać w namiocie? Niektórym wyścig szczurów pomieszał zmysły.

  3. an ty 05.09.2009 20:09

    Komentarz usunięty z powodu naruszenia regulaminu – Zakazy, pkt 4.

  4. r2d2 05.09.2009 21:43

    Patryk, to jest część prawdy o emigrantach :). Jest też trochę inna część.

  5. Arafat 06.09.2009 02:07

    Pietnowac zlo,w kazdej jego postaci -nawet tej czesto zaslugującej czesciej i bardziej na usmiech politowania niz na kare wiezienia-to rzecz godna pochwaly i sprawiedliwa. Czyz mozna miec jednak pretensje do kogos kogo wygonilo sie z domu okradając go z wszystkiego- ze prowadzi zycie wlóczegi i wagabundy? Czyz nie widzi ta pani Kosmata belki we wlasnym oku a dostrzegla zdżblo w oczach Polakow. Bo ze pochodzi z Narodu Wybranego z koczowników plemiennych i pastuchow grabiacych w zaraniach swych dziejow sąsiadow z dobr wszelakich wlacznie z zyciem(vide Stary Testament) i ktore to zdolnosci pozostaly im niezmienne do dzisiaj to pewne jak w ich obecnych bankach. A gdyby tak “swiatlo latarki” w postaci artykulu ,skierowac na tychze koczownikow plemiennych udajacych obecnie polskich uczciwych politykow i kupcow,gdyby tak im przyjrzec sie ostrym reporterskim spojrzeniem ,jakimi prawami sie poslugują i jakie prawa tworzą dla siebie a jakie dla nas ,zwyklych polskich smiertelnikow,ktorym niedlugo juz zagrozic moze zakaz pochówku w naszej polskiej wlasnej ziemi,bo okaze sie ze zmienila bez naszej wiedzy wlasciciela stając sie Obiecaną dla Narodu Wybranego.Ile tomow i jak grubych musialaby zadrukowac Szanowna pani Kosmata Iśka,by odkryc prawde chocby ostatnich lat dwudziestu??? Ile cyfr i zer musialaby wystukac na klawiaturze swojego komputera a ile ton tuszu by to wydrukowac musialaby uzyc -by choc z dokladnoscia do miliona oddac tychze milionow ilosci- ukradzionych Narodowi Polskiemu przez koczownikow plemiennych . I tu na miejscu -w Polsce,pod nosem tego nie widza Kosmatopodobne pismakokundle,a widza i dostrzegają “smiesznych Polakow “,ktorych mozna oczernic bo pijacy,zlodzieje,wlóczegi,nieudacznicy -ktorzy nie umieli skorzystac z “łaski” danej od Rasy Panow -wywodzacych sie z niegdysiejszej szlachty jerozolimskiej -w postaci otwarcia granic Ciemnogrodu by pokazac tymze ciemnym Polakom -jak wygląda zycie obrzydle bogatych zachodnich kapitalistow,do ktorych wystarczy tylko pojechac by
    stac sie im podobnymi, nagrabic jak lisci kapitalu i ?….. zostac tam by w sielankowych krajobrazach i tematach zażywac szczęśliwego i dostatniego życia. Nie wiedzieli biedni wierząc potomkom Judasza-ze wyjeżdżając zostana tam w szalasach nad rzeką . Wiem ze Zycie nie jest dwukolorowe ,ze ma tysiace kolorow i odcieni, polskie nie moze byc jednak juz czarnobiale dopoki jeszcze bialo-czerwona nam Polakom powiewa i dopoki nam droga!…..

  6. Arafat 06.09.2009 02:17

    Te wolne media sa tak wolne jak kundle pasterskie u koczownikow plemiennych udajacych szlachte jerozolimską.

  7. Arafat 06.09.2009 02:50

    Przez pewien czas moj komentarz na art pan Kosmali nie ukazywal sie ,wiec bylem i zdenerwowany i zdziwiony a przy tym pewny cenzury na tej stronie.Gdy po pewnym jednak czasie “odnalazl sie” i ukazal , stanalem wobec przymusu przeprosin za niesluszne oskarzenia,PRZEPRASZAM I KAJAM SIE PRZED REDAKCJA ZA SWOJ BLAD NIESLUSZNYCH PODEJRZEN O CENZURE NA STRONIE

  8. Arafat 06.09.2009 02:58

    Przepraszam najmocniej za niesluszne oskarzenie prowadzących strone WM o cenzure i nieco przyostre slowa skierowane w ich strone ,a to z powodu nieukazywania sie przez dluzszy czas mojego komentarza ,po nacisnieciu “wyslij”

  9. Heh! 06.09.2009 09:07

    Czytając te komentarze dochodzę do wniosku że Arafat był naprawdę łebskim gościem. Wiele osób musiało wyjechac bo nasze wspaniałe reformy prounijne były tak zmyślnie zaplanowane żeby wypchnąć ich z kraju lub żeby za małe pieniądze
    dziękowali za pracę. Zrobiono z Polaków tanią siłę roboczą.
    Zgodzę się również z tezą że emigrant, emigrantowi nie równy.
    Ale jako że sam pracowałem jakiś czas za granicą to wiem że tam tak samo jak w kraju wielu rodakom się przewraca w głowach.
    Na saksach żyją jak w obozach pracy pracując często na dwie zmiany, mieszkają w brakach żeby w Polsce żyć po powrocie jak “król”. A to chyba nie o to chodziło żeby na wyjeździe tyrać ciężej niż w Polsce tylko żeby się dorobić mniejszym nakładem sił. Tak przynajmniej ja myślałem.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.