Wycieczki osobiste, choć nie tylko prywatne

Opublikowano: 28.02.2017 | Kategorie: Publicystyka, Społeczeństwo, Wierzenia

Liczba wyświetleń: 677

Gdy w końcu 2010 r. montowano w Świebodzinie 33-metrowego Chrystusa Króla, popadłem w zadumę. Nie dlatego tylko, że stanowi on dobrą, wizualną metaforę polskiej religijności. Z zewnątrz i szablonowej; wewnątrz wypełnionej ciemną pustką. Popadłem w zadumę, bo jestem z tego miasteczka.

W latach 1950. i 1960. pobierałem w nim nauki szkolne i zrobiłem maturę. W międzyczasie (dzięki książkom i głośnikowi, który biednym zastępował wtedy radio) nauczyłem się dobrze mówić po polsku.

MIĘDZY WSCHODEM I POLSKĄ

Gdy przybyłem do Świebodzina tuż po wojnie w jednym z bydlęcych wagonów, jakimi na Ziemie Zachodnie przemieszczono repatriantów ze Wschodu, miałem kilka lat i paplałem tylko językiem „swojskim”, czyli mieszaniną białoruskiego i jakiejś kresowej odmiany ludowej polszczyzny. Różniłem się tym od przybywających tu z innych okolic kraju, mówiących inaczej i dla nas wszystkich obco.

Moja rozległa, wielopokoleniowa rodzina była chłopska. Podobnie jak inne, stanowiące miasteczkową większość, nie tylko zasiliła nieliczne fabryki i zakłady pracy w niewykwalifikowaną siłę roboczą, ale też prowadziła drobne gospodarstwo.

Miała pole, świnie, drób. Chciała jednak, by dzięki wykształceniu dzieci „wyszły na ludzi”. I widziano ich przyszłość jako księży, urzędników czy lekarzy. Owe rodziny (wraz z moją) tkwiły jednak mentalnie w świecie wschodniej, kresowej wsi. Bały się nowego, marzyły o powrocie „za Bug”. Modliły się o to.

A czyniły to nie tylko w kościołach podczas nabożeństw, ale i w domach przed kolorowymi obrazkami świętych lub figurkami Jezusa czy Matki Boskiej, które kupowano na jarmarcznych straganach od wędrownych handlarzy. Do dziś zresztą znajdują się one na honorowych miejscach w wielu świebodzińskich mieszkaniach. Nie koniecznie robotniczych.

Nic jednak dziwnego, że między ich dziećmi a nimi narastało z wolna poczucie odrębności, dystansu a nawet swoistej obcości. A też miasteczko i region, w którym było położone (Ziemia Lubuska) z istoty jawiły się jako nie do końca „swoje”.

Z jednej jednak strony (dzięki szkole, książkom, radiu, gazetom) kształtowała się w ich pociechach już inna mentalność. Z drugiej – region nie był ani dawną krainą zabużańską, którą nauczyli się od dorosłych idealizować. Ani Polską po prostu.

Zostały skazane na swoistą próżnię duchową, kulturowe wykorzenienie i na niejasną dla nich tożsamość narodową. Znajdowało to wyraz zarówno w sztubackich wygłupach, jak i przypływach i odpływach żarliwej, czystej religijności. Objawiało się to nie tylko w domu, ale i w szkole czy podczas nabożeństw. Kształtowało też ambicje i dążenia, by robić coś, co w głowach ojców, matek i innych starszych tubylców nawet nie zaświtało.

Niektórzy sprostali potem tym ambicjom, inni nie. Zastygli w miasteczku. Stali się na swój sposób „tutejsi”, jak mieszkańcy Taplar z „Konopielki” E. Redlińskiego. Choć z zapuszczaniem gdziekolwiek autentycznych korzeni (zwłaszcza kulturowych i narodowym) i zapełnieniem tej próżni zawsze było u nich nie najlepiej. Byli więc niejako „bez stałego adresu”.

Wielu z nich chciało coś w tym miasteczku zmienić. Powstawały dzięki nim towarzystwa miłośników Świebodzina, koła artystyczne i literackie itp. itd. Ale i wewnątrz niego i na zewnątrz znaczyło to niewiele. Gasło więc nie tylko w zwykłej małomiasteczkowej jednostajności i niemożności, lecz i w kontekście omszałych wzorów kulturowych, przywiezionych tu przez ich rodziców.

Rok po roku stawali się do nich podobni. Żenili się z żonami, jak śpiewała Sława Przybylska, płodzili dzieci, dorabiali się, albo popadali w biedę i święcili wszystkie dni w roku święte. Choć zawsze łatwo znajdowałem z nimi wspólny język, bo i mnie nadal brak było korzeni.

Próżnia zaś czaiła się tuż za ich plecami. Żyli w niej sami, i uczyli żyć potomstwo – dzisiaj dawno dorosłe i traktujące świat dziadów i ojców, jak krainy mrzonek i baśni.

Sam zaś Świebodzin, zwłaszcza, gdy wokoło niego zbudowano w latach siedemdziesiątych obwodnicę, zdawał się wykluczony i zapomniany przez Boga i ludzi. A kapitalizm, gdy przyszedł, też nie zmienił ich życia w coś szczególnie znaczącego. Przeciwnie: utrwalił owo zapomnienie przez ekonomiczną marginalizację większości z nich. Trwało więc to miasteczko chyba tylko siłą przyzwyczajenia. I marność mu przyświecała.

W IMIĘ CHRYSTUSA I PROBOSZCZA

Kiedy więc zamontowano w nim 33 metrowego Chrystusa Króla, popadłem w zadumę. Pomyślałem sobie, iż to całkiem oczywiste i naturalne, że zdarzył się właśnie tu nawiedzony proboszcz, któremu musiał przyśnić się Jezus, żądający swego pomnika pod postacią Chrystusa Króla.

Już sam bowiem jego pomysł wpisywał się w od lat istniejącą sytuację ekonomiczna i aurę kulturową: obiecywał pomyślność, nowe korzenie i pełnię tam, gdzie pozostawał tylko ołtarz telewizora i wszechwładza plebanii. Gdyby więc takiego duszpasterza tam nie było – trzeba by go wymyślić. Tylko bowiem on mógł coś takiego zrobić. I właściwie – jedynie to.

Proboszcz bowiem rozumiał nowe czasy i rolę Kościoła. Jak dawni sekretarze komitetów powiatowych i miejskich PZPR, prowadził tu politykę kadrową. Kadry zaś, jak mawiał pewien zapomniany dziś klasyk z poprzedniego ustroju, decydują o wszystkim.

Dzięki temu zatem można było nie tylko znaleźć odpowiednich inwestorów, zgromadzić środki (ze „spontanicznych” datków), rozpocząć i zakończyć inwestycję. Można też było obejść ukradkiem przepisy, dotyczące zagospodarowania terenu i zabezpieczyć zgodny, urzędowy aplauz dla monumentu oraz uciszyć wszelkie sprzeciwy.

A równocześnie tylko on, którego we śnie nawiedzał sam Bóg, mógł przyzwolić, by mówiono, że posąg nie tylko na cały świat rozsławi Świebodzin, ale i stanie się źródłem dobrobytu. Bo Chrystus Król zejdzie na świebodzińską ziemię i zapewni jej rozwój i pomyślność.

Ten bowiem ewangeliczny „niesłusznie” mawiał: „Spójrzcie na ptaki niebieskie: nie sieją, nie orzą a żyją”, więc śpi w niepamięci. Ten z postumentu zaś, nie sprzeciwi się sławie i ziemskiemu ubogaceniu mieszkańców, dzięki dyskotekom, barom, oferującym np. jako danie specjalne pizzę z jego wizerunkiem, i hotelom dla turystów. Spłyną nań za to modły wdzięcznych tubylców, a autorytet proboszcza utrwali się po wsze czasy.

NA TERAZ

Dobrze wiem, że nie ma już tego miasteczka z okresu mojego dzieciństwa i licealnej młodości. Nie ostał się też (może poza akcentem) dawny język repatriantów. A dzieci owych przymusowych przybyszów ze Wschodu już od jakiegoś czasu dogorywają na nędznych rentach i emeryturach przed ołtarzem telewizora.

Chłoną powtarzane niekiedy spektakle z Janem Pawłem II., reklamy, telenowele, filmy przygodowe i wizualne obrazy lepszego, niedostępnego dla nich, świata. Trwają jeno stare lęki przed nowym i wiara, taka sama, jak ich rodzicieli, że trzeba i można wymodlić cud.

Nie taki wszakże, co zapewni powrót do idealizowanego niegdyś kraju za Bugiem, ale taki, co pozwoli, by nie ruszając się z miejsca, nie uciekając stąd, być poza nim i zarazem u siebie.

Modlili się więc długo do kolorowych obrazków i gipsowych figurek Jezusa i Matki Boskiej oraz w kościołach. Potem do Jana Pawła Superstar, który onegdaj błogosławił ich i przemawiał wprost z ołtarza telewizora, i któremu stawiali w oknach ołtarzyki z jego wizerunkiem, gdy w swych pielgrzymkach nawiedzał kraj.

I stało się tak, jak w telenoweli. Zło przeminęło, dobro i miłość zwyciężyły. Cud się zdarzył! Nastał oto proboszcz, który ich wyniósł nawet ponad Rio de Janeiro! Gdy jednak montowano w Świebodzinie głowę czterystutonowego, wysokiego na 33 m. Chrystusa Króla, jeden z internautów napisał: „po co Świebodzinowi taki wielki piorunochron”.

Nie wiedział jednak, bo był pewnie ubogi duchem, że potrzebny on po to, aby zabezpieczyć miasteczko przed gromami wykorzenienia, próżni wewnętrznej, niepewności i biedy. Dlatego zejść musiał z nieba w uświęcającym i nadającym mu realność blasku Elektronicznego Boga.

Szalona to wszakże różnica, czy pomnik wynosi się ponad światową stolicę samby i karnawału; ponad wrzący tygiel różnic ekonomicznych, rasowych, kulturowych i religijnych, czy też przytłacza prowincjonalną, zapyziałą mieścinę, gdzie zawsze diabeł mówił dobranoc. Skazaną na ekonomiczną i kulturowa degradację w przeciągach dzikiego kapitalizmu.

Ponadto: to, na co w latach 1920. stać było stolicę wielkiego kraju, dzisiaj znajduje się już w kręgu możliwości nawet małego, polskiego miasta. Nie dlatego, że stało się ono (proporcjonalnie) tak samo bogate, lecz z tej przyczyny, że aż tak spadły ceny środków produkcji (a raczej ich podróbek) do budowy takich monumentów.

Na jego postawienie więc w Świebodzinie stać było teraz zaradnego proboszcza, który odpowiednio zaktywizował władze miasta i przykościelne (a nawet – pozakościelne) owieczki i barany.

To zaś, co ważne dla mentalności prowincjonalnej zyskuje wartość przede wszystkim przez porównanie z tym, co już istnieje w jakiejś metropolii lub jest w świecie jedyne. Dlatego Świebodzin teraz to Rio de Świebodzinejro, o czym jedni mówią z dumą, inni zaś z przekąsem i ironią. Dla wszystkich jednak mieszkańców zmienił się lokalny kalendarz. I o czasach sprzed postawienia pomnika mówi się, jako o latach „przed Chrystusem”, a po – „po Chrystusie”.

Nie mają zaś znaczenia ani estetyka, ani walory artystyczne. I mieć nie muszą. To nic zatem, że wzorem figury była gipsowa rzeźba ogrodowa. Że ksiądz szatę chrystusową wyciągnął nienaturalnie w stosunku do projektu itp.

W przedstawianym tu bowiem skrótowo kręgu kulturowym nie dopuszcza się do świadomości, że sztuka w dzisiejszym świecie zaczyna się od artystycznego łamania szablonów i stereotypów. A jej wartość określa stopień oryginalności danego tworu.

Nie dopuszcza się, boć taka sztuka musi być odrębna i obca wobec tego, co wspólnotowe; co jawi się, jako ładne, bo podobne do… np. szablonowej postaci ze świętego obrazka, gipsowej figury, znanej z rodzinnego domu lub ogrodu, czy obrazka z telewizora albo jakoś kojarzy się, czy przypomina to, co znane, jak świebodziński Chrystus Król tego z Rio de Janeiro. Dzięki właśnie temu, spełnia on kryterium Atrakcji Medialnej: bycia czymś odpowiednim dla odbiorców o niskiej kompetencji kulturowej i zerowej wyobraźni socjologicznej.

PROWINCJONALNOŚĆ JAKO ZNAMIĘ POLSKI

Zadumałem się znowu nad tym wszystkim ponownie po latach. Ale nie chciałbym, aby te wyrywkowe wspomnienia i refleksje, w związku z świebodzińskim dziwolągiem, łączone były tylko z ironią wobec niego i wyśmiewaniem się.

Sprawa bowiem jest znacznie poważniejsza: odsłania wszak duchowe podłoże, w którym urzeczywistnia dziś swe materialne praktyki religia, jako ideologiczny aparat państwowy. I kształtuje się świadomość społeczna. Nie są one intelektualnie i estetycznie wyszukane. I nie muszą być. Ich wszak miarą jest tylko na wzór bożego baranka – barania natura konsumentów. Nie tylko tych świebodzińskich.

Odnoszę dziwne wrażenie, że Świebodzin to akuratna metafora mojej urodziwej nad wyraz ojczyzny i panującej dziś realnie świadomości narodowej. Neoliberalny kapitalizm wszak zawiódł nadzieje klas podporządkowanych.

Szybko się okazało, że nie wystarczy – jak powszechnie mniemano – za pomocą wyborczej kartki odrzucić poprzedni ustrój, a poziom życia stanie się taki, jak w rozwiniętym kapitalizmie. Stosunki pracy zaś rozkwitną pełnią dawnych socjalistycznych walorów.

Przeciwnie: polski kapitalizm wprowadził niesłychane rozwarstwienie społeczne. Zubożenie i niepewność perspektyw życiowych klas ludzi pracy. Krok po kroku odebrane zostały im przywileje socjalne. Zapanowała wszechwładza pieniądza. Pojawiła się atomizacja ludzi i ich społeczna bezradność. Itd. I wszystko tu stało się prowincją.

Im zatem dłużej ten ustrój trwa, tym bardziej wzrasta zapotrzebowanie na takie środki i praktyki ideologiczne, które uśpią nadzieje na lepszy świat i uczynią prawa kapitalizmu naturalną oczywistością. Dlatego państwo – zbiorowy nadzorca pracy i stróż kapitalistycznego zawłaszczania – raduje się, że Chrystus Król panuje nie tylko nad Świebodzinem i obdarza kler wciąż nowymi przywilejami. I zachęca do nowych pomysłów „w tym temacie”.

Autorstwo: Jan Kurowicki
Źródło: Strajk.eu


TAGI: , , , ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.