Liczba wyświetleń: 993
Widzimy wyraźnie, że frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego systematycznie spada, a decydenci zastanawiają się i drapią w głowę z udawaną powagą, zadając pytanie – dlaczego tak się dzieje?
Hans-Gert Pöttering, przewodniczący PE, szansę na poprawę sytuacji widzi w zwiększeniu środków finansowych na popularyzację prac parlamentu, czyli na propagandę.
Pies leży jednak pogrzebany gdzie indziej.
Europejczycy zdają się coraz lepiej rozumieć, że biorą udział w teatralnym spektaklu.
Teatr oczywiście, jak zapewniają unijni włodarze, należy do nas wszystkich, podobnie jak w PRL-u, w którym jak wiemy władza oddana była w ręce ludu.
Skoro, więc teatr jest nasz, to logicznym wydaje się, że powinniśmy mieć wpływ na repertuar, obsadę, reżysera, koszt dekoracji. Wtedy zapewne sala nie świeciłaby pustkami.
A na czym polega ten nasz wpływ w rzeczywistości?
Dzisiaj pod szumnymi hasłami współdecydowania oferuje nam się udział w wyborze takich samych widzów jak my, z tym, że usytuowanych bliżej sceny, w wygodnych fotelach i klimatyzowanej loży.
Tak naprawdę o wszystkim decyduje Komisja Europejska, a parlament jest niczym innym jak sceną, na której odbywa się spektakl markujący demokrację.
Polska jest zawsze we frekwencyjnym ogonie jeszcze z innego powodu. U nas pod szumną nazwą „wybory” odbywają się od dwudziestu lat zwykłe głosowania.
My przecież nikogo nie wybieramy tylko głosujemy na listy.
Można jeszcze zrozumieć taki sposób wyboru w dniu 4 czerwca 1989 roku. Wtedy media były opanowane przez komunistów i należało głosować zdyscyplinowanie na „Drużynę Lecha Wałęsy”. Ci ówcześni kandydaci Komitetów Obywatelskich to pierwowzory dzisiejszych „jedynek” na listach.
Ówczesny sukces tak zapadł w pamięci naszym rodzimym decydentom, że z upodobaniem do dnia dzisiejszego akceptują brak jest jakiekolwiek zdrowej konkurencji między kandydatami z tej samej listy, a kiedy się takowa pojawia, jest tępiona przez tych, którzy owe listy tworzą.
Brak ordynacji większościowej powoduje, więc takie paradoksalne sytuacje, z jakimi mamy do czynienia od lat.
Na przykład w wyborach do PE może dochodzić i niestety dochodzi do kuriozalnych sytuacji.
Może się zdarzyć na przykład tak, że kandydat w moim okręgu otrzyma 50 000 głosów, lecz z uwagi na zbyt niską frekwencję nie otrzyma mandatu ani on ani nikt inny z mojego terenu.
Za to tam, gdzie frekwencja dopisała nieco lepiej, dzięki tak zwanym „lokomotywom” ,do parlamentu dostaje się ktoś trzeci z listy, kto otrzymał zaledwie 500 głosów.
Dodając do tego tak zwanych spadochroniarzy, niezwiązanych z okręgiem, w którym kandydują mamy dopełnienie całej tej patologii.
Idę o zakład, że w momencie, kiedy zaczniemy na prawdę wybierać w wyborach, a nie tylko głosować w głosowaniach, poprawi się nie tylko, jakość polityki i polityków, ale też frekwencja, na której podobno tak wielu, tak bardzo zależy.
Ja oczywiście w ten płacz nad niską frekwencją nie wierzę. Cóż, jak teatr to teatr.
Autor: kokos26
Źródło: Niepoprawni
Zgodzę się. Ten szum wokół niskiej frekwencji (napędzany przez media) – jest jednym wielkim teatrem. Odwraca się uwagę od prawdziwych problemów:
* W Polsce brak społeczeństwa obywatelskiego – nie głosujemy na kandydatów, ale na „jedynki” z listy. Głosujemy często „przeciwko” jakieś partii (nie chcę zagłosować na PiS więc zagłosuję na PO, SLD to komuchy więc głosuję na… itp.), a nie na partię, która odpowiada naszym przekonaniom (zresztą kto w dzisiejszych czasach czyta program wyborczy?).
*Media, które powinny rozliczać polityków, być głosem społeczeństwa – są upolitycznione. W wyborach do PE, w redakcjach
teksty typu: „Gramy na Kandydata X, przeciwko Y” są powszechne. Natomiast w mediach cieszących się mniejszym „szacunkiem” za odpowiednią kwotę można kupić „obiektywny” artykuł o kandydacie.
* A ciemny lud kupuje wszystko…
…a w rzeczywistości zarówno „X” jak i „Y” należą do tego samego wykresu i tylko udają opozycyjność względem siebie 😉