Liczba wyświetleń: 4337
Podczas gdy prezydent RP pojechał do Ameryki, żebrać o nową Północną Grupę Wojsk, Ameryka przysłała nam największy skarb, jaki miała do oddania: Georgette Mosbacher. Chyba nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak hojny to dar.
Być może trudno w to uwierzyć, oglądając dziś nową ambasadorzycę USA — jej blikujące oblicze, pole zbyt wielu wysiłków medycyny estetycznej, absurdalne, obciągające uszy do ramion klipsy wyobrażające amerykańskie paski i gwiazdki, krzykliwy makijaż i cokolwiek przechodzoną u siedemdziesięciolatki kokieterię — ale jej szczególnym życiowym talentem było skłanianie milionerów do ożenku, na który nie mieli ochoty.
Georgette Mosbacher wyszła za mąż trzy razy, a każdy następny mąż był bogatszy od poprzedniego. Ostatni miał ten dodatkowy walor, że jako potentat naftowy z Teksasu, był także kumplem rodziny Bushów, co zapewniło jej wejście do republikańskiej elity.
Głowa misji dyplomatycznej naszego Największego Sojusznika i Przyjaciela, od najmłodszych lat inwestowała uczucia w mężczyzn dojrzałych i zamożnych. „Może szukałam w nich swojego ojca” — odpowiadała na sugestie, iż jej wybory nie było do końca podyktowane sercem. Z tym, że — w odróżnieniu od mężów, którzy byli, jeden w drugiego, milionerami — jej ojciec, który zginął w wypadku samochodowym, kiedy Georgette miała 7 lat, był hydraulikiem. Choć inne wersje jej życiorysu sugerują, że był restauratorem, albo kierownikiem kręgielni.
Opiewany przez amerykańskie media od lat 1980. życiorys nowej ambasador USA w Polsce jest barwny jak płomienna czerwień jej włosów — i zapewne równie prawdziwy. „Nie urodziłam się ruda, ale urodziłam się, żeby być ruda” — głosi Georgette. Ufarbowanie włosów było jej pierwszym krokiem do „świata glamour”.
Glamour to francuskie słowo, zaadaptowane do języka amerykańskiego. W oryginale oznacza pewien typ ekstrawaganckiego seksapilu — słownik Larousse daje tu przykład Rity Hayworth — ale Ameryka określa tak wykwintny przepych. I tak rozumie je szefowa misji USA w RP. „Prasa ma problem z glamour. W Hollywood jest akceptowalny, ale wszędzie indziej jest podejrzany” — odpowiada, pytana dlaczego media przedstawiają ją jako kabotynkę z nadmierną skłonnością do autopromocji.
Obok trzech mężów Georgette ma na swoim koncie dwie książki. Pierwsza, zatytułowana jest: „Kobieca siła: Uwolnij w sobie moc, by stworzyć życie na jakie zasługujesz”; druga: „Na to trzeba kasy, kotku: Sprytny przewodnik do totalnej finansowej wolności”. Obie aż kipią od dobrych porad z gatunku: mężczyzn najlepiej poznawać w soboty w FAO Schwarz (ekskluzywny nowojorski sklep z zabawkami); wtedy jest tam wielu bogatych rozwiedzionych ojców. Albo: wyprowadzaj swojego psa w okolicy, w której chcesz mieszkać, a nie tam, gdzie mieszkasz.
Do szczególnie cennych rad należy także sugestia, jak przekonać męża do przepisania na ciebie kosztownych nieruchomości: „Poczekałam na moment szczególnie delikatny — na przykład, kiedy zmarł mąż przyjaciółki — żeby móc użyć tego wydarzenia jako świeżego argumentu na rzecz mojej potrzeby uzyskania niezależności. Kiedy chciałam, żeby przepisał tylko na mnie nasze nowojorskie mieszkanie, mówiłam o tym, jak brakowało mi poczucia bezpieczeństwa w dzieciństwie, kiedy zmarł mój ojciec i jak ważne dla mojego emocjonalnego dobrostanu jest bezpieczeństwo posiadania własnego dachu nad głową — i świadomości, że nikt nie może mi go odebrać”.
„Własny dach nad głową” to warty 10 milionów dolarów apartament na 5th Avenue, pełen złotych tkanin, barokowych mebli, niby-rzymskich popiersi. Apartament, wraz z palladiańskim domem na plaży w ultraekskluzywnym South Hampton, alimentami rzędu pół miliona dolarów rocznie i nazwiskiem, otwierającym wszystkie drzwi, Georgette wyniosła ze swojego ostatniego małżeństwa: z potentatem naftowym i sekretarzem handlu w administracji Busha seniora, Robertem Mosbacherem.
I nie było to dziełem ślepego losu. Georgette nie należy do osób, które zostawiają cokolwiek losowi. Jak zauważył jeden z dziennikarzy kolumn towarzyskich, opiewających w latach 1980. spektakularną osobowość i figurę pani Mosbacher, młoda Georgette należała do tych rozsądnych osób, które rozumiały, że warto bywać w wykwintnych miejscach, choćby oznaczało to spędzenie całego wieczoru nad jedną butelką wody sodowej.
Młodość Georgette upłynęła w ubóstwie: kiedy zginął jej ojciec, ją i troje jej rodzeństwa wychowywały matka i babcia (a może prababcia, są różne wersje tej historii) która pracowała jako zwrotnicowa, co nie przeszkadzało jej nosić do pracy szpilek i jedwabnych pończoch.
Ta lekcja poglądowa — wraz ze spektakularną urodą i kolosalną dozą pewności siebie — rychło zapewniły Georgette awans finansowy i towarzyski. W 1971 roku namówiła brata na pójście na aukcję rekwizytów filmowych w Sotheby’s. Oczywiście, kupienie czegokolwiek nie wchodziło w grę, ale Georgette wyniosła z aukcji znacznie cenniejszy nabytek: dostrzegła na widowni gentlemana, który wylicytował kilka makiet z kultowego filmu „Tora! Tora! Tora!”. Podając się za reporterkę „Times Magazine”, zbierającą materiały do tekstu o Sotheby’s, wyłudziła jego nazwisko i telefon, po czym błyskawicznie się z nim umówiła, posługując się ta samą historią. Jak zapewnia, już na początku lunchu w wytwornej restauracji, do której szczęśliwy nabywca okrętów z dykty ją zaprosił, przyznała mu się do maskarady, co on uznał za urocze i pochlebne.
Robert Muir, potentat na rynku nieruchomości Los Angeles, rozwiedziony mormon, starszy od Georgette zaledwie o 19 lat, ożenił się z nią rok później. Uczucie było niewątpliwie szczere, a przypieczętował je rolls-royce corniche, który Robert kupił swej oblubienicy, kiedy przechodząc koło salonu wyznała mu, że zawsze widziała siebie w błękitnym kabriolecie.
Atoli miłość nie trwała specjalnie długo. Na horyzoncie pojawił się George Barrie — właściciel i prezes firmy kosmetycznej Fabergé, twórca wody kolońskiej Brut i kompozytor filmowy dwukrotnie nominowany do Oskara. Georgette, trzeba trafu, pracowała w jego firmie, kiedy poznali się i pokochali. Ona miała 33 lata, on 67. Małżeństwo skończyło się po dwóch latach, Georgette twierdzi, że Barrie ją bił, czemu on, póki żył, zaprzeczał.
Zawiedziona i nieszczęśliwa, ale pryncypialnie nieuznająca porażki Georgette przystąpiła do poszukiwania męża nr 3. „Zadzwoniłam do wszystkich, których znałam, i zapytałam: „Znasz kogoś, żeby mnie umówić?” Oczywiście zdarzały mi się fatalne randki. Ale musisz przecierpieć tych palantów i zboków, i nudziarzy” — opowiadała magazynowi „People”. Aż wreszcie, w 1982 roku, jej wysiłki zostały nagrodzone spotkaniem Roberta Mosbachera — wartego 200 milionów dolków potentata naftowego z Teksasu, który okazał się „miłością jej życia”.
Kiedy się poznali, Mosbacher miał za sobą dwa małżeństwa — pierwsza żona zmarła na raka, z drugą przeszedł dość nieprzyjemny rozwód, miał też czworo dorosłych dzieci i kompletny brak chęci do ożenku. „Walczyłam o niego swoim całym małym serduszkiem” — wyznawała dziennikarce. „Powiem ci tak: to był projekt”. W ramach projektu Georgette zaczęła ostentacyjnie spotykać się z innym milionerem, dla odmiany nowojorczykiem. Robert uległ perswazji.
Jako żona teksańskiego nafciarza i republikańskiego ministra handlu, Georgette odkryła w sobie talent do biznesu. Za 30 milionów dolarów — które zebrała od różnych inwestorów, kompletnie bez pomocy męża, jak zapewnia — kupiła luksusową, choć deficytową szwajcarską firmą kosmetyczną La Prairie, przekonującą klientki do cudownie odmładzających właściwości łożyska czarnej owcy. Sprzedała ją 4 lata później, zarabiając na tym ponoć 15 milionów, po czym założyła kolejną, tym razem produkującą tanie kosmetyki, choć pod ambitną nazwą „Exclusive”. Zajmowała się też promocją i doradztwem biznesowym — ale jej największym talentem okazało się organizowanie imprez, których celem było zbieranie kasy dla republikańskich polityków.
Kontakty wśród elity finansowej i politycznej, które zawdzięczała pozycji swego trzeciego męża, zapewniły jej nawet coś na kształt własnej kariery politycznej — w komitecie finansowym Partii Republikańskiej. A także przyjaźń z wieloma bywalczyniami nowojorskich salonów, w tym z ówczesną żoną Donalda, Ivaną Trump — stąd jej znakomita komitywa z obecnym prezydentem USA.
Tak gwoli ścisłości — małżeństwo z miłością jej życia także nie przetrwało. Pod koniec lat 1990., Mosbacher, emerytowany już wówczas polityk i biznesmen, postanowił spędzić jesień życia w Houston, blisko dzieci i wnuków. Pewnego dnia zadzwonił stamtąd do żony, ciągle mieszkającej w Nowym Jorku i powiedział: „Georgette, pewnie ci się to nie spodoba, ale wystąpiłem o rozwód”. Georgette, zgodnie z oczekiwaniami, nie była zachwycona.
„Był moim najlepszym przyjacielem, mężczyzną mojego życia, uwielbiałam go” — wyznawała dziennikarzowi „Washington Post”. „Tak bardzo go kochałam, troszczyłam się o każdy szczegół. Mierzyłam jego skarpetki. Lubi mieć skarpetki określonej długości”. Georgette ogłosiła, iż przyczyną rozpadu jej małżeństwa była inna kobieta. Mosbacher zaprzeczał. „Georgette to wspaniała dziewczyna. Jest zabawna i urocza, życie z nią to prawdziwy bal” — mówił „Washington Post”. „Ale chciałem być blisko dzieci i wnuków, a ona, niech ją bóg błogosławi, kocha szybkie tempo. Próbowałem z nią rozmawiać, ale te wysiłki spełzały na niczym. Georgette jest nastrojona na nadawanie, nie na odbiór”.
To w zasadzie wszystkie kwalifikacje potrzebne ambasadorowi USA w Polsce.
Autorstwo: Agnieszka Wołk-Łaniewska
Zdjęcie: Flickr/HarvardCPL
Źródło: pl.SputnikNews.com
Widać, że kremlowskie botty nie oglądały dawno swojego cara.
Tyle botoksu ile ma na facjacie Putin nie jest w stanie przyjąć żadna Amerykańska gwiazda popu, czy inna celebrytka więc miej proporcją mocium panie.
Artykuł śmiesznie napisany i pewnie sporo w nim przesady, ale czyta się zabawnie. Teraz czekamy na podobny opis ambasadora Rosji w Polsce. Może kolega Major by coś ładnego napisał? Widać orientuje się w temacie.
Ktoś doszedł do przekonania, że doświadczenie w dojeniu żydowskich frajerów na dużą kasę, może skutecznie przełożyć się na dojenie polskich frajerów na kosmiczną kasę. Czas pokaże czy inwestycja w córkę Frankensteina się opłaci.
Nie trzeba być specjalistą, by zauważyć, że 2 na 3 posty tutaj, to polityczne komentarze na zamówienie.
A poza tym, ta pani ambasador wygląda jak transwestyta.
Obrażanie ambasadorów to słaby pomysł.
Tak dla ścisłości :
1. Dziwne, a może i nie dziwne, że nie ma tu niczego na temat doświadczenia urzędniczego i ambasadorskiego tej pani, oraz jej wykształcenia, bo zapewne skończyła jakąś politologię czy historię na Yale czy gdzies?
2. To niby największa demokracja a jakoś z nepotyzmu nie potrafiła się wydobyć – bo nawet można zostać ambasadorem bo jest sie psiapsiułką żonki prezia 😀
poz 🙂
tal
Demokracja właśnie na tym polega, ze każdy może uczestniczyć we władzy Nie trzeba mieć żadnych udokumentowanych kwalifikacji. Tylko na mniej ważne funkcje, jak np. spawacz, trzeba mieć licencje.
@Radek licencje to nabyła na masońskich imprezkach
@MasaKalambura Popieram! Skupmy się na obrażaniu naszego, polskojęzycznego nierządu. Cudze wyśmiewacie – swego nie znacie!
Każdemu daje się prezent, na jaki zasługuje…
Nasze władze, i po części naród w oczach usmenów na takie truchło widocznie zasługuje..
Wpis rusofoba, majora, jest takim samym, jak „dowalenie ameryce, że u nich biją murzynów…
Poziom intelektualny podbny do poziomu „urody” tej pani…
Ktoś, kiedyś powiedział „jaki prezydent – taki zamach” o „zamachu” na Kaczyńskiego w Gruzji. Parafrazując…
@Masakalambura
Jeżeli powiedzenie, że pani ambasador wygląda jak transwestyta według Ciebie jest obraźliwe, to obrażasz transwestytów.
W dzisiejszych czasach, to tym bardziej niebezpieczne.
Kultura osobista nakazuje skomentować to milczeniem.
„(…) skomentować to milczeniem.”
@MasaKalambura: kiedyś jakiś przebieraniec na sformułowanie „to coś” wykazał się kulturą osobistą 😉