Liczba wyświetleń: 1672
Gdy okazuje się, że jest za późno, bo odwrócono się plecami do wszystkich lepszych rozwiązań, każe nam się wybierać między złym i jeszcze gorszym. 9 dni po zamachach z 11 września 2001 r. prezydent George W. Bush groził urbi et orbi: „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami.” Po tym nastąpiły dwie wojny – w Afganistanie i w Iraku. Skutki są znane. W Mali należało na nowo, w trybie pilnym, wybrać między dwoma terminami takiej właśnie obrzydliwej alternatywy.
Jakże bowiem można pogodzić się z zagrożeniem ludności przez zbrojne bandy, które są nosicielkami obskuranckiej ideologii i praktyki? Jakże jednak można ignorować fakt, że powoływanie się na względy humanitarne i skłonność do kryminalizacji czynów przeciwników politycznych (talibom afgańskim przypisano przemyt opium, a Rewolucyjnym Siłom Zbrojnym Kolumbii – handel kokainą czy branie zakładników) prawie zawsze służy za pretekst do operacji wojskowych, które reaktywują podejrzenia o neokolonializm – i źle się kończą?
W 20 miesięcy po zabójstwie Osamy ben Ladena, ciało Al-Kaidy ciągle się rusza. Jeśli chodzi o talibów, to mają się lepiej niż kiedykolwiek. Jak mówi były premier Francji, Dominique de Villepin, „ropienie fiksacyjne terroryzmu – Afganistan, Irak, Libia, Mali – mają skłonność do szerzenia się i wchodzenia we wzajemne powiązania, łączą się, wspólnie przeprowadzają pewne akcje” [1]. Wygląda na to, że każda zachodnia interwencja to woda na młyn najradykalniejszych ugrupowań dżihadzkich, wciągających swoich nieprzyjaciół w niekończące się konflikty. Arsenały libijskie zasiliły wojnę w Mali. Teraz grozi, że jutro wojna ta stanie się źródłem zaopatrzenia przyszłych frontów afrykańskich w broń i żołnierzy.
„Francja zawsze będzie tam, gdzie chodzi o prawa ludności, a ludność Mali chce być wolna i żyć w demokracji”, oświadczył prezydent François Hollande, usprawiedliwiając zaangażowanie wojskowe swojego kraju. Taka ekstrawagancka postawa musi zderzyć się z faktem, że problem nie podlega na „odbiciu” północnej części Mali, lecz na zapewnieniu tam bezpieczeństwa przy uwzględnieniu prawowitych postulatów Tuaregów.
To jednak tylko początek… Następnie trzeba by zatroszczyć się o sojusze wojskowe, które zawarto w sposób jak najbardziej nieprzejrzysty, i o zamazujące się granice państw afrykańskich. Uznać, że ich zamazywaniu się sprzyja polityka neoliberalna, która dyskredytuje państwa, z rolników i żołnierzy robi kloszardów, zachęca spółki zachodnie (lub chińskie) do supereksploatacji bogactw naturalnych Czarnego Kontynentu. Dalej, przyznać, że międzynarodowy przemyt narkotyków, broni i zakładników istnieje tylko dlatego, iż może liczyć na nieafrykańskich akwizytorów i intendentów. Wreszcie, przyznać, że spadek światowych kursów bawełny zrujnował chłopów malijskich i że suszę w Sahelu zaostrzyło globalne ocieplenie.
Ten bardzo cząstkowy inwentarz spraw, które są do załatwienia, ale w „normalnych” czasach nikogo nie interesują, sugeruje, że wraz z „wyzwoleniem” Mali przez armie zagraniczne nietknięte pozostałyby przyczyny przyszłego konfliktu. Podczas którego – o co można się założyć – znów będzie nam się kazało „wybierać” – po wyjaśnieniu, że nie mamy już żadnego innego wyboru.
Autor: Serge Halimi
Tłumaczenie: Zbigniew Marcin Kowalewski
Źródło: Le Monde diplomatique – edycja polska
PRZYPIS
[1] France Inter, 18 stycznia 2013 r.
Kilka wypunktowanych informacji, można z tego wysnuć ogólny obraz, ale nie rzeczywistą sytuację, ktora jest bardzo prosta.
Francja ma kopalnie na terenach Tuaregów, symboliczne opłaty które wnosi Francja są odprowadzane do stolicy Mali, skąd do tuaregów wracają w postaci pacyfikującego ich wojska. U boku Kadafiego walczyła nie AlKaida a Tuaregowie, którzy po jego upadku, z zajumaną bronią wrócili na Saharę by walczyć o swoje ziemie (zresztą jak co pokolenie).
Propagandowy bełkot. Żadnych danych tylko hasła. Najbardziej rozbawiło mnie włączenie do tego nawet globalnego ocieplenia, zastanawiam się dlaczego nie dziury ozonowej.