Liczba wyświetleń: 1965
Wielka Brytania jest, zdaniem ekspertów, jednym z najbardziej scentralizowanych krajów Europy. Tocząca się od kilku lat wzmożona debata nad niepodległością Szkocji wysunęła ten fakt na światło dzienne. Wiele wskazuje, że na koniec obecnej kadencji parlamentu Zjednoczone Królestwo będzie zupełnie innym krajem niż na jej początku.
Westminster, miejsce przez dziesiątki, jeśli nie setki lat, będący symbolem brytyjskiej demokracji i stabilności tutejszego systemu w ostatnich latach staje się coraz częściej symbolem stagnacji i zepsucia politycznego. W ustach mieszkańców oddalonych od stolicy regionów kraju słowo to nabrało krytycznej, a nawet wręcz pogardliwej wymowy. Uważają oni coraz częściej, że urzędujący w centrum Londynu politycy żyją w oderwaniu od realiów i problemów prowincji i domagają się przekazania większych kompetencji władzom lokalnym.
Szkocja dała w pewnym sensie sygnał do tych przemian, co nie powinno dziwić ze względów historycznych. Szkoci zawsze podkreślali swoją odrębność, a Anglików przez wieki uważano tam za najeźdźców.
Pierwsze podejście do tzw. dewolucji, czyli wprowadzenia częściowej autonomii od rządu w Londynie miało miejsce w 1979 roku. Przeprowadzone wówczas referendum przyniosło nieznaczne zwycięstwo zwolennikom dewolucji, ale ze względu na zbyt niską frekwencję (niecałe 64 proc.) referendum nie zostało uznane. Wymagane było bowiem, żeby za autonomią opowiedziało się przynajmniej 40 proc. wszystkich uprawnionych do głosowania, a udało się zebrać tylko 33 proc. głosów.
Niemal 20 lat później w 1997 roku w referendum zatwierdzono propozycję autonomii, zaproponowaną przez rządzącą Partię Pracy. Powołano wówczas szkocki parlament (poprzedni rozwiązano w 1707 roku), a w 1999 roku odbyły się pierwsze wybory, w wyniku których powstał pierwszy rząd autonomiczny.
W ślad za Szkocją poszły Walia i Irlandia Północna, które również otrzymały ograniczoną autonomię choć, na mniejszej niż szkocka skalę.
SZKOCI NIE SKŁADAJĄ BRONI
Po napiętej do ostatnich dni kampanii przed zeszłorocznym referendum niepodległościowym, zakończonej porażką zwolenników niepodległości, jasne było jednak, że dalsze usamodzielnianie się Szkocji jest nieuniknione. Zaproponowana wspólnie przez rząd i opozycję jeszcze przed referendum propozycja rozszerzenia autonomii mająca uratować unię angielsko-szkocką przyniosła oczekiwany efekt, ale prace nad jej wdrożeniem nie idą bezboleśnie.
Szkocka Partia Narodowa (SNP) nie ukrywała, że nie jest zadowolona z ostatecznego kształtu rządowego projektu ustawy, który po wakacjach wejdzie w ostatni etap prac legislacyjnych. Szkocja otrzyma w jej efekcie tak oczekiwane uprawnienia w sprawach podatkowych (m.in. samodzielność w ustalaniu stawek podatku dochodowego), czy szersze kompetencje odnośnie świadczeń socjalnych.
SNP twierdzi jednak, że nijak ma się ona do pierwotnych propozycji sprzed referendum. Nic więc dziwnego, że były szkocki premier Alex Salmond i obecna szefowa szkockiego rządu Nicola Sturgeon straszą kolejnym referendum niepodległościowym. Póki co nie wiadomo kiedy mogłoby ono się odbyć, ale kwestia ta na pewno powróci przy okazji przyszłorocznych wyborów do szkockiego parlamentu.
Jednoznaczne „nie” dla kolejnego referendum mówi jednak David Cameron i nie przekonują go argumenty dotyczące choćby możliwego wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Bez zgody Izby Gmin zwołanie legalnego referendum nie jest możliwe.
Alternatywą mogłoby być jednostronne zadeklarowanie niepodległości przez szkocki parlament, co mogłoby mieć jednak trudne do przewidzenia konsekwencje.
Rząd w Londynie musi jednak liczyć się z SNP bo na fali nastrojów niepodległościowych w Szkocji tworzy się jeszcze bardziej radykalny ruch prący do pełnej niezależności od Anglii. W lipcu powołali oni do życia Szkocką Partię Niepodległościową, która otwarcie mówi o powrocie do idei niepodległości. Chce ona wystartować w przyszłorocznych wyborach lokalnych.
Niezależnie, czy uda jej się uzyskać większe poparcie, pokazuje to, że nastroje niepodległościowe w Szkocji nie wygasają.
NIE TYLKO HOLYROOD CHCE WIĘCEJ WŁADZY
Znacznie mniej kontrowersji budzi kwestia rozszerzenia autonomii Walii i Irlandii Północnej. Oba rządy lokalne są zainteresowane szerszymi kompetencjami, ale żaden z nich nie ma w planach starań o niepodległość.
W przypadku Walii nowe uprawnienia przyniosła zeszłoroczna ustawa. Przekazała ona w ręce lokalnego parlamentu uprawnienia dotyczące podatków lokalnych oraz możliwość zaciągania pożyczek na inwestycje infrastrukturalne. Dała również możliwość przeprowadzenia referendum, które miałoby zdecydować o dewolucji szerszych kompetencji podatkowych na kształt tych zaproponowanych Szkocji.
W przygotowaniu jest już kolejny pakiet uprawnień o charakterze gospodarczym (m.in. decyzje o projektach energetycznych czy kompetencje do udzielania koncesji wydobywczych na lądzie).
Nieco bardziej napięta sytuacja ma miejsce w Belfaście, gdzie w ostatnich miesiącach ma miejsce impas w negocjacjach na temat dewolucji. Poparcie dla uzgodnionych wcześniej propozycji wycofała bowiem partia Sinn Fein, która nie zgadza się na proponowane przez rząd centralny cięcia w świadczeniach socjalnych. Umowa przewidywała bowiem, oprócz dewolucji, także konieczność przeprowadzenia reform wewnętrznych w północnoirlandzkim parlamencie i budżecie.
Negocjacje w tej sprawie mają zostać wznowione po wakacjach, ale zdaniem ekspertów ryzyko fiaska porozumienia jest bardzo realne.
Oczekiwania mieszkańców Szkocji, Walii i Irlandii Północnej spotkały się z niespodziewaną choć zrozumiałą reakcją angielskich parlamentarzystów. Odpowiedzią na rozszerzenie autonomii jest projekt ustawy pod roboczą nazwą „English votes for English laws”.
Choć sama idea takiego rozwiązania pochodzi z lat 70. XX wieku, to dopiero teraz zyskała ona większą popularność. Zakłada ona ograniczenie wpływu członków Izby Gmin ze Szkocji, Walii i Irlandii Północnej na prace parlamentu nad projektami dotyczącymi wyłącznie Anglii. Nie mogliby oni wnosić poprawek do tych projektów, a podczas głosowania nie mogliby skutecznie zablokować ich przyjęcia.
Przeciwko temu rozwiązaniu protestują członkowie SNP, według których uczyni to szkockich parlamentarzystów posłami drugiej kategorii i da rządowi furtkę do wprowadzania ustaw godzących pośrednio w obywateli Szkocji, bez możliwości sprzeciwu ze strony trzeciej co do liczebności partii w Izbie Gmin.
Podkreślają oni, że wielu Szkotów pracuje i mieszka w Anglii, a tym samym podlegają tamtejszym przepisom. SNP straci w tej sposób możliwość ochrony ich interesów. Podobnie jest w przypadku legislacji dotyczących angielskich firm, które inwestują w Szkocji lub współpracują ze szkockimi partnerami.
HRABSTWA ZJEDNOCZONE BRYTANII?
Szkocja to przypadek skrajny, ale na fali nastrojów decentralizacyjnych chcą również skorzystać niektóre regiony Anglii, uzyskując dla siebie choćby częściową autonomię od rządu centralnego. Pierwszy był oczywiście Londyn, od 1999 roku cieszący się sporą niezależnością w zakresie polityki transportowej, energetycznej czy kompetencjami w zakresie planowania przestrzennego, budżetu policji metropolitarnej oraz straży pożarnej.
Na rok przed końcem swojej kadencji i zapowiedzianym odejściem z funkcji burmistrza, Boris Johnson chce przeforsować rozszerzenie kompetencji dla władz miasta oraz poszczególnych londyńskich gmin. Miałyby one dotyczyć m.in. polityki mieszkaniowej, większej kontroli nad policją, sądami, opieką zdrowotną oraz szkołami, a także większym udziałem w przychodach z podatków korporacyjnych.
Zdaniem niektórych komentatorów jest to element gry politycznej Johnsona, który przygotowuje się już do walki o przywództwo w Partii Konserwatywnej i widzi w dewolucji szansę na zyskanie przewagi nad bezpośrednimi rywalami w wyścigu po fotel szefa partii – Georgem Osbornem (podatki) oraz Theresą May (policja i sądy).
Sytuacja Londynu jest oczywiście specyficzna, ale swoją szansę w dewolucji widzą również inne duże miasta, jak choćby Manchester, który od 2017 roku będzie drugim, po Londynie, okręgiem metropolitarnym z wybieranym w wyborach powszechnych burmistrzem z kompetencjami zbliżonymi do obecnego statusu burmistrza Londynu. Negocjacje w tym kierunku trwają również m.in. w Birmingham, Liverpoolu, Newcastle, Sheffield, Nottingham czy Middlesborough (niektóre z tych miast mają już wybieralnego burmistrza, ale o znacznie mniejszych kompetencjach niż w Londynie czy Manchesterze).
Większej samodzielności chcą nie tylko największe miasta ale także niektóre angielskie hrabstwa i regiony. Pierwszym takim przypadkiem z początku XXI wieku była koncepcja powołania autonomicznego parlamentu w północno-wschodniej Anglii. Miałby on dość ograniczone kompetencje sprowadzające się głównie do roli konsultacyjnej. W 2004 roku przeprowadzono lokalne referendum dotyczące ustanowienia parlamentu ale jego wynik nie pozostawił wątpliwości – przeciwko opowiedziało się prawie 80 proc. głosujących.
Do tegorocznych wyborów parlamentarnych wszystkie kluczowe partie przystąpiły z postulatem rozszerzenia kompetencji władz regionalnych. Nic więc dziwnego, że do parlamentu bardzo szybko trafił projekt ustawy mającej ustanowić ramy dla procesu dewolucji w tym kierunku. Przeszedł on już przez Izbę Lordów i jest obecnie przedmiotem prac w Izbie Gmin. W ramach projektu, miasta i regiony Anglii i Walii do 4 września miały czas na składanie propozycji umów dewolucyjnych.
Jako pierwsza taką umowę z rządem zawarła Kornwalia. Hrabstwo otrzyma na jej mocy szereg uprawnień zarezerwowanych dotąd dla władz w Londynie. Dotyczą one w dużej części samodzielnego dysponowania środkami otrzymywanego z budżetu centralnego. W porozumieniu zawarte są m.in. uprawnienia dla władz lokalnych odnośnie finansowania transportu publicznego (w tym również możliwość outsourcingu tych usług), finansowania inwestycji lokalnych, szkoleń i staży, zdrowia i opieki społecznej, budownictwa publicznego, energetyki czy kultury, a także szersze możliwości korzystania z funduszy unijnych wartych ponad 600 mln euro.
Z doniesień prasowych wynika, że w ślad za Kornwalią pójdą kolejne regiony zainteresowane szerszą niezależnością od Londynu.
Scentralizowany system administrowania Zjednoczonym Królestwem z Westminsteru i Whitehall przechodzi do historii. Rząd zdaje sobie sprawę, że chcąc zachować jedność kraju musi poluzować nieco więzy łączące Londyn z regionami. Na efekty tego procesu nie trzeba będzie długo czekać i może być to impuls, który na trwałe zmieni Wielką Brytanię.
Autorstwo: Marcin Szczepański
Źródło: eLondyn.co.uk