W drodze na dno

Opublikowano: 11.02.2009 | Kategorie: Zdrowie

Liczba wyświetleń: 1057

Utyskiwanie nad systemem ochrony zdrowia w Polsce nie przypomina już kopania leżącego. Raczej sadystyczne torturowanie ofiary w stanie agonalnym. Ale tym, którzy płacą, wolno narzekać. I wolno wymagać.

Nie mam wątpliwości: Ministerstwo Zdrowia brnie w pseudoreformę, gasząc pożar benzyną. Wkrótce kilkadziesiąt wybranych szpitali może zostać przekształconych w spółki działające w oparciu o przepisy prawa handlowego.

Dotychczasowe Zakłady Opieki Zdrowotnej będą zlikwidowane, ich długi umorzy się (czytaj: zostaną zaksięgowane na rachunkach samorządów), a następnie powoła się firmy, które przejmą majątek szpitali i zaczną działać z czystym kontem. Wówczas gminy otrzymają dotację, pokrywającą długi upadłych ZOZ-ów.

Nie lubię przemawiać w tonie kasandrycznym, lecz grozi nam wprowadzana tylnymi drzwiami reforma systemu ochrony zdrowia podobna do tej emerytalnej, kiedy w majestacie prawa ograbiono Polaków z pieniędzy odkładanych na rzekomo „indywidualne” oraz „prywatne” konta. „Składki odprowadzane do otwartych funduszy emerytalnych nie są własnością prywatną ubezpieczonych i nie można nimi swobodnie dysponować” – orzekł tymczasem Sąd Najwyższy i mleko wykipiało.

Dlatego nie wierzę rządowi. Wierzę Zbigniewowi Relidze, który wieszczył bez pardonu: „To, co proponuje Platforma, to nie reforma. To jest antyreforma, bo w tej „reformie” nie ma pacjenta. Obowiązkowe przekształcenie w spółki prawa handlowego, a więc sytuacja, w której wszystko stawiamy na zysk, jest przeciwne pacjentowi”.

Zbigniew Religa ma rację, a Ewa Kopacz realizuje plan, który albo wykończy służbę zdrowia nad Wisłą, albo też – co znacznie pewniejsze – znacznie wcześniej wykończy Polaków. A to, ponieważ dostęp do leczenia w Polsce uzależniony zostanie od zawartości portfela potencjalnego pacjenta.

„Najgorsze jest czekanie” – wyznaje kobieta, która kilka dni temu wstała ze szpitalnego łóżka. Na pogłębioną diagnostykę na oddziale specjalistycznym czekała osiem miesięcy. Nie było jej stać, by konieczne badania wykonać w trybie laboratoryjnym. Tego rodzaju usługi oferowały jedynie prywatne gabinety. Miała szczęście – doczekała, mimo poważnej, przewlekłej choroby. I snuje gorzką opowieść o czekaniu.

„Czeka się na zejście lekarza z oddziału do izby przyjęć. Czeka się na badanie. Na wkłucie i założenie wenflonu. Na wyjęcie igły. Na założenie kroplówki, na zdjęcie kroplówki, na wymianę butli z glukozą. Na sanitariusza. Na pielęgniarkę. Na lekarza. Czekać trzeba na podanie herbaty, na podanie basenu, na otwarcie okna, na zabranie basenu, na zamknięcie okna…” I tak dalej, i tak dalej, bo jej opowieść o czekaniu zdaje się nie mieć końca.

Że prywatyzacja (zwana dla niepoznaki komercjalizacją) systemowi ani ludziom nie pomoże, świadczą przyprawiające o zawrót głowy cenniki w sprywatyzowanych gabinetach stomatologicznych. Jakich mdlących reakcji doczekamy na widok cenników na onkologii czy kardiochirurgii? No i warto pamiętać o orzeczeniu Najwyższej Izby Kontroli, szacującej, że każdych dziewięćdziesiąt na sto prywatyzacji w Polsce odbyło się z naruszeniem prawa. Strach się bać, nie wspominając o chorowaniu…

Idźmy dalej. Polskie przychodnie przekształcono już w prywatne spółki. Proszę jednak spróbować dostać się do specjalisty. Półroczne oczekiwanie przestało szokować. Owszem, w wypadku wizyty u lekarza pierwszego kontaktu sytuacja jest ciut lepsza, pacjent z wysoką gorączką może liczyć na pomoc ledwie po 24 czy 48 godzinach. Ale tam z kolei diagnoza kończy się wypisaniem recepty po wcześniejszym osłuchaniu stetoskopem i, ewentualnie, skontrolowaniu ciśnienia. Póki człowiek jako tako trzyma się na nogach, o badaniach dodatkowych mowy nie ma. Czemu? Bo chociaż roczne wydatki na ochronę zdrowia obywateli kraju położonego między Odrą a Bugiem sięgają w skali roku kilkudziesięciu miliardów złotych, mimo to jest to jeden z najniższych poziomów w Europie.

Lecz owa, zacytujmy klasyka: oczywista oczywistość, iż pieniędzy jest w systemie za mało, to jedna rzecz. Druga prawda jest taka, że środki te, i tak skromne, z Narodowego Fundusz Zdrowia po prostu wyciekają. Stąd druzgocząca system potrzeba limitów, ograniczających dostęp do świadczeń. Limit skierowań do specjalisty, limit na diagnostykę, limit na zabiegi, wreszcie limit na limity – i tym sposobem bezpłatny dostęp do usług medycznych w Polsce staje się farsą.

Autor: Krzysztof Ligęza
Źródło: Tygodnik „Goniec” z Toronto

image_pdfimage_print

TAGI: ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.