Liczba wyświetleń: 693
Recenzja spektaklu “Antygona w Nowym Jorku”.
Niedawno miałem okazję być widzem wystawianego już od dłuższego czasu, bo grubo ponad 2 lata w teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi, spektaklu “Antygona w Nowym Jorku”. Dziś, kiedy potencjalna publiczność chętniej wydaje z trudem zarobione oszczędności na bardziej przyziemne cele niż teatr, niezwykle trudno jest zaskarbić sobie przychylność obserwatora, szczególnie tego nieletniego, wychowanego przez popkulturę i nieprzyzwyczajonego do tak kulturalnej i elitarnej rozrywki jaką jest teatr. Otóż udało się to Januszowi Głowackiemu, autorowi scenariusza do współczesnej Antygony, dla którego zresztą nie była to pierwszyzna. Sztuką “Antygona w Nowym Jorku” zyskał on poparcie nie tylko przypadkowego widza, ale także krytyków teatralnych na całym świecie. Poruszył tematykę zmuszającą do refleksji i w sumie mocno przybijającą, ukazującą całą bezduszność i okropieństwo odartego z ładnych uśmiechów bogatych panów współczesnego świata. Tak powstała swego rodzaju tragikomedia, traktująca mianowicie o rzeczach najzupełniej poważnych, ale w sposób komediowy, żartobliwy. Mimo nieobcego Głowackiemu stylu, który wyrobił sobie już podczas poczynań literackich za czasów komunistycznych, bojów z cenzurą, który wstrzykuje we wszystkie żarty sporą dawkę aluzyjności, ze spektaklu wychodzi się w przykrym nastroju.

Drugą z niewielu, bo czterech postaci, która właściwie jest tytułową bohaterką, Portorykankę Anitę Zofia Uzelac również odzwierciedla na scenie bardzo ciekawie. Na plus można jej zapisać doskonale zagrany obłęd, szaleństwo, nie skalaną refleksją tęsknotę za ukochanym mężczyzną, którego musi pochować w parku. Wykapana współczesna Antygona.
Najbardziej świadomym, nie oszalałym przez wspomnienia dawnego sukcesu, wydaje się być Sasza, rosyjski Żyd, również dobrze zagrany przez najbardziej doświadczonego z czwórki aktorów Piotra Krukowskiego. Jest on najpozytywniejszą postacią także dlatego, że jest już bliski sukcesu, ustabilizowania sobie życia, powrotu do dawnego życia w świetności. Niestety szybki kres całego przedsięwzięcia staje się faktem za sprawą nałogu, butelki denaturatu i destruktora Pchełki. Sama zresztą scena alkoholowego upojenia, nie wyszła Krukowskiemu idealnie, co bynajmniej źle o nim nie świadczy, gdyż pokazuje, że pijak tak naprawdę z niego żaden.
Kilka krótkich epizodów w sztuce zalicza także Radosław Osypiuk, którego postać policjanta wydaje się najmniej ciekawa, a być może najbardziej dla nas bolesna. Ordynarny przedstawiciel służb bezpieczeństwa publicznego pokazuje dobry stosunek do bezdomnych jedynie “z urzędu”, bo tak wypada, tak nakazali mu przełożeni i normy funkcjonujące w obecnym świecie, ale tak naprawdę myśli o nich jak najgorzej. Z taką pomocą problem bezdomnych rozwiązany być nie może.
Cały spektakl odbywa się przy udziale dość skąpych dekoracji – parkowej ławki i mnóstwa gazet – co jednak nie razi, a wręcz doskonale pasuje do charakteru widowiska. Szczególnie będąc widzem “Antygony w Nowym Jorku” w sali kameralnej, odbiera się spektakl niezwykle realistycznie. Dzięki kunsztownym gierkom i dyskretnym zabiegom aktorów każdy sam indywidualnie staje się uczestnikiem przedstawienia i ze zdwojoną pasją przeżywa zachodzące na scenie wydarzenia.
Całościowy efekt, nie rozkładając sztuki dalej na czynniki pierwsze, również jest wspaniały. Z teatru wychodzi się w atmosferze narastającej euforii i zadowolenia. Ja, jako zwykły, niedoświadczony obserwator, dalej pozostaję, mimo upływu tylu już przecież dni, pod wpływem tego widowiska. Dlatego pozostaje mi tylko wszystkim, a szczególnie tym patrzącym na teatr rozemocjonowanym wzrokiem, je gorąco polecić. Nie bójcie się iść do teatru!
Autor: Igor Owczarek
Źródło: Krzyk