Liczba wyświetleń: 701
Profesor Dariusz Filar, członek Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, udowadnia na łamach „Gazety Wyborczej”, że na dzień dzisiejszy, biorąc pod uwagę możliwe zagrożenie wiarygodności Polski na światowych rynkach finansowych, lepiej podnieść podatki niż zmniejszać wydatki z tegoż budżetu. Według tego doradcy premiera możliwe reformy po stronie wydatków albo przyniosą stosunkowo niewielkie oszczędności (np. oszczędności na becikowym, zasiłku pogrzebowym czy wyłączenie najbogatszych rolników z KRUS), albo też przyniosą je dopiero po długim czasie (wydłużenie wieku emerytalnego, reforma emerytur „mundurowych”). Zatem trzeba pilnie szukać dodatkowych wpływów do budżetu i to w wymiarze wyższym niż ten, na który na razie zdecydował się rząd: tutaj prof. Filar proponuje wprowadzenie jednolitej 19% stawki VAT bez ulg – czyli faktycznie podwyższenie tego podatku dla większości społeczeństwa, a najbardziej dla najuboższych (którym na pocieszenie zwiększyłoby się kwotę wolną od podatku dochodowego) – oraz ponowne zwiększenie składki rentowej dla pracowników, przy jednoczesnym zmniejszeniu jej dla pracodawców. Pierwsze rozwiązanie miałoby dać „ponad 10 mld” zysku dla budżetu netto rocznie, drugie – „niespełna 2 mld”.
Argumentacja prof. Filara jest jednak nieprzekonująca. Oszczędności, które bierze pod uwagę, nie są jedynymi możliwymi oszczędnościami w budżecie państwa. Doradca premiera w ogóle nie rozważa możliwości zaoszczędzenia na samym aparacie państwa, czyli przede wszystkim na kosztach administracji – tak centralnej, jak i samorządowej (co pozwoliłoby zmniejszyć subwencje dla samorządów). Można wyliczyć, że nawet bez jakiegokolwiek ograniczania liczby urzędników samo zmniejszenie ich wynagrodzeń w taki sposób, by średnie wynagrodzenie w administracji było równe średniemu wynagrodzeniu w gospodarce ogółem (obecnie jest ok. 1,424 raza wyższe) dałoby w efekcie oszczędności rzędu 9,2 mld zł rocznie. Dodatkowo, sam rząd w ubiegłym roku szacował, że zmniejszenie liczby urzędników w państwowych jednostkach budżetowych, funduszach i agencjach o 10% przyniosłoby 1,3 mld zł oszczędności rocznie – niestety po zaledwie dwóch miesiącach „opór materii” w postaci krytyki ministrów, członków Rady Służby Cywilnej i związków zawodowych spowodował, że wycofano się wstydliwie z pomysłu.
A można szukać przecież dalszych oszczędności. Można na przykład zlikwidować diety radnych, których mamy w Polsce 46790. Trudno oszacować, ile wynosi średnia miesięczna dieta radnego (stawki są tu zróżnicowane w zależności od gminy), ale można realistycznie założyć, że oscyluje w granicach 1000 zł (maksymalna możliwa stawka to obecnie ok. 2,7 tys. zł). Zniesienie diet dałoby więc co najmniej 0,5 mld zł rocznie oszczędności w budżetach samorządów, którym o tyle można by zmniejszyć subwencje z budżetu państwa. A w dodatku do rad kandydowaliby bardziej społecznicy, a nie karierowicze…
Można też zaoszczędzić na dofinansowaniu przez samorządy katechezy w szkołach, na czym budżet państwa mógłby pośrednio zaoszczędzić tak, jak w poprzednim przypadku. Zdaniem posłanki Senyszyn można zaoszczędzić na tym ponad 1 mld zł rocznie (wg moich własnych szacunkowych wyliczeń mogłoby to być nieco mniej – ok. 0,8-0,9 mld zł) i wcale nie trzeba tu renegocjować konkordatu – wystarczy zmniejszyć liczbę godzin katechezy. Mimo, iż nie zgadzam się z wieloma poglądami p. Senyszyn, to uważam, że akurat ten postulat jest słuszny. Po pierwsze – dlaczego niekatolicy (jak np. ja) mają przymusowo płacić w podatkach na nauczanie religii katolickiej? Po drugie, w czasach PRL, gdy zarówno Kościół, jak i jego wierni byli znacznie biedniejsi, katecheza z powodzeniem funkcjonowała bez dofinansowywania przez państwo, więc dziś tym bardziej jest to możliwe.
Wszystkie wymienione wyżej oszczędności łącznie dają ok. 12 mld zł, czyli tyle, ile dodatkowe wpływy z podwyżek podatków wymienione przez prof. Filara. Są przy tym możliwe do uzyskania od przyszłego roku – pod warunkiem przeprowadzenia odpowiednich szybkich zmian w prawie.
A przecież to jeszcze nie wszystko. Można się zastanowić, dlaczego z budżetu państwa mają być w ogóle ponoszone wydatki na np. finansowanie mistrzostw Europy w piłce nożnej (dyscyplinie, która nie interesuje wszystkich Polaków i w której Polacy się nie liczą) w 2012 r. (1,3 mld zł w 2010 r. z rezerwy celowej), na kulturę fizyczną i sport (0,5 mld zł w 2010 r.), dlaczego budżet państwa ma dopłacać do infrastruktury PKP (0,8 mld zł w 2010 r.) czy do górnictwa węgla kamiennego (0,3 mld zł w 2010 r.)…
Żeby zachować wiarygodność w oczach „świata globalnych finansów” nie trzeba podnosić ludziom podatków. Nawet, jeśli twierdzi tak doradca premiera z tytułem profesora. Jeśli rząd je teraz podniesie, to zrobi to dlatego, że tak chce, a nie dlatego, że tak musi.
Zdjęcie: Fox Wu
Autor i źródło: Jacek Sierpiński
Panie Jacku, skąd wzięła się suma 9 mld złotych za oszczędności na wypłatach dla urzędników? Wg sprawozdania z wykonania budżetu za rok 2008 lub 2009 suma całkowitych kosztów całej administracji publicznej to niecałe 11 mld, a dodając do tego wszystkie organy centralne i kontrolne to trochę ponad 12 mld. Skąd ta suma?
W tekście źródłowym jest odnośnik do mojego poprzedniego artykułu:
http://sierp.libertarianizm.pl/?p=279
Można to wyliczyć z danych tam podanych – wziętych z informacji GUS.
W skrócie: z danych na GUS na I kwartał 2010 r. wynika, że mamy 633,6 tys. osób zatrudnionych w sektorze administracji publicznej (bez służb związanych z bezpieczeństwem i obroną narodową). Dotyczy to zarówno jednostek centralnych (w tym np. takich jak ZUS), jak i samorządowych – dlatego „nie widać” tego w sprawozdaniach budżetowych. Średnie wynagrodzenie brutto w administracji publicznej to 4722,97 zł miesięcznie, co przekłada się na całkowite koszty płacy dla pracodawcy 5595,77 zł miesięcznie.
Średnie wynagrodzenie brutto w gospodarce ogółem wynosi natomiast 3316,38 zł miesięcznie, co przekłada się na całkowite koszty płacy 4383,92 zł miesięcznie.
Opierając się na tych danych można wyliczyć, że obecnie roczne koszty wynagrodzeń i składek na ubezpieczenie społeczne urzędników wynoszą ok. 42,5 mld zł. Przy zmniejszeniu ich wynagrodzeń do średniej krajowej w gospodarce wyniosłyby ok. 33,3 mld zł. Stąd różnica 9,2 mld zł.
Jak nie widać? Nie wliczają wypłat do kosztów administracji publicznej? Skąd ta rozbieżność? Czekam na odp.
Wynagrodzenia urzędników zatrudnionych np. w ZUS są w budżecie ZUS. W ustawie budżetowej można zobaczyć je np. w planie finansowym ZUS zawartym w załączniku 14 do ustawy.
Wynagrodzenia urzędników zatrudnionych w samorządach również nie ujęte w budżecie państwa, bo samorządy mają osobne budżety. Natomiast w budżecie państwa ujęte są subwencje do samorządów. Można by te subwencje zmniejszyć, jeśli samorządy zmniejszyłyby wydatki na urzędników.
zlikwidować IPN (oszczędność 0,25 mld rocznie)
zlikwidować Radę Pamięci Walk i Męczeństwa
zlikwidować KRUS
i w ogóle polikwidować trochę tym podobnego badziewia
a nadto opodatkować sekciarstwo religijne
i zalegalizować i opodatkować narkotyki (tak jak wódę i pety)