Banga szuka ofiar – 1

Opublikowano: 10.01.2010 | Kategorie: Publicystyka, Zdrowie

Liczba wyświetleń: 1012

Będzie to opowieść smutna, bez szansy na happy end. Jej początek sięga czasu, kiedy imperium brytyjskie bynajmniej nie chyliło się jeszcze ku upadkowi. Przeciwnie, korona angielska błyszczała na wielu kontynentach, flotylla panowała na morzach, a żołnierze Jej Królewskiej Mości czuwali w garnizonowych fortach swoich kolonii, licznie rozsianych po wyspach i lądach.

Jedną z wysp zagarniętych w XIX wieku przez Anglików była Malta. Tam też znajdował się silny garnizon wojska, tyle że jego siła z każdym rokiem zadziwiająco słabła. A działo się to za sprawą jakiejś tajemniczej choroby, która w krótkim czasie rujnowała żołnierzom zdrowie, czyniła ich kalekami lub nawet uśmiercała. Lekarze brytyjskiej marynarki – Burten, Marston, Veale – w tym samym mniej więcej czasie donosili swoim przełożonym, iż „choroba gorączki”, jak ją określano, czyni także spustoszenie wśród wielu innych garnizonów w rejonie basenu Morza Śródziemnego.

W 1887 roku lekarz wojskowy David Bruce, rozpoczął w maltańskim forcie badania zwłok żołnierzy zmarłych na „gorączkę maltańską”, bo taką miała nazwę miejscową. Niebawem udało mu się wykryć i opisać pałeczkowatą bakterię, ochrzczoną z czasem od jego imienia „brucelą”. Ba, nawet ten drobnoustrój wyhodował, a następnie zaraził nim małpy, z którymi wnet działo się prawie to samo co z ludźmi. Kto był jednak roznosicielem zjadliwego zarazka, jaką drogą dostawał się on do ludzkiego organizmu? – na to pytanie Bruce nie potrafił odpowiedzieć. Znał tylko zarazek. Było to mało, aby zahamować rozprzestrzenianie się choroby. A ofiar przybywało.

Musiała owa sprawa wywołać tak tęgą panikę, skoro rząd brytyjski wysłał w 1904 roku na Maltę specjalną komisję pod kierownictwem Bruce’a, aby ostatecznie wyjaśnić tajemnicę zarazy. W składzie Mediterraenan Fever Commision znaleźli się klinicyści, bakteriolodzy i epidemiolodzy. Zabrakło przyrodoznawcy i lekarza weterynarii. Gdyby byli, kto wie, czy trzeba by było aż trzech lat dla rozpoznania źródła choroby. Szukano więc po omacku: poprawiono w garnizonie warunki sanitarno-higieniczne, śledzono czy przekaźnikami zarazków na ludzi zdrowych nie są chorzy, wreszcie sprawdzano czy nie roznoszą bakterii na przykład muchy. Fiasko. Ludzi dalej tłukło choróbsko. Ognisko zakaźnych pałeczek było ciągle nieznane.

Z pomocą – bo i tak w nauce bywa – przyszedł przypadek. Miejscowy lekarz zwrócił uwagę członkowi komisji, Zammitowi, na kozy, których mleko pili masowo mieszkańcy wyspy i żołnierze. Zammit użył kóz w miejsce morskich świnek do badań doświadczalnych. Ku swemu zaskoczeniu w surowicy ich krwi wykrył przeciwciała zlepiające odkryte przez Bruce’a drobnoustroje.

Bania tajemnicy pękła. Maltańskie kozy okazały się być zarażone bezobjawowo brucelami. Wydalały one wraz z mlekiem zarazki, które dla ludzi były chorobotwórcze. Zbiornik bruceli – źródło zakażenia ludzi – został umiejscowiony. Wystarczyło zakazać picia surowego mleka, żeby liczbę zachorowań żołnierzy obniżyć z 2.643 przypadków w 1905 roku do 7 w 1907.

W ten to sposób, dociekając przyczyn schorzenia człowieka – wykryto chorobę zwierząt, którą nazwano brucelozą. Przenosi się ona stosunkowo łatwo na ludzi, stając się dla nich zakaźną chorobą odzwierzęcą: groźną, bo rujnującą zdrowie i praktycznie niewyleczalną. Brucela maltańska, czyli pałeczka zakaźnego ronienia kóz – ma jeszcze swoje dwie inne odmiany. I tu na moment trzeba powrócić do historii…

Opisy maltańskiej brucelozy zainteresowały uczonych na całym świecie. Wnet doszło do dalszych odkryć. W 1910 roku ujawniono brucelozę wśród owiec we Francji, a następnie u wielu innych gatunków zwierząt, jak u krów, koni, mułów, osłów, świń, wielbłądów, psów, kotów, królików i drobiu.

Pod koniec minionego stulecia zasłynęła z wielkostadnej hodowli bydła Dania. Otóż z biegiem czasu zauważono na fermach duńskich masowe ronienia u krów i różnego rodzaju powikłania rozrodcze. Pierwszy, który spostrzegł w łożysku krów bakterie i uznał, że są one powodem ronienia, był Nocard. Trzeba było jednak czekać jeszcze lat jedenaście, by w 1897 roku Bernard Band – duński bakteriolog wykrył, że zakaźne ronienie u krów powoduje opisany przez niego drobnoustrój, którego nazwał Bacillus abortus bovis, potem określany jako „pałeczkę Banga”. Wykryto ją niebawem i w innych krajach europejskich, a także w Afryce, Ameryce, Australii, Indiach itd. Nie koniec na tym. W 1917 ujawniono bakteryjne ronienia u świń i wnet wyodrębniono zarazek, który nazwano Bacillus abortus suis.

Na początku naszego stulecia współpraca pomiędzy medycyną a weterynarią nawet jeszcze nie raczkowała. Toteż nie zwrócono na razie uwagi, że pałeczki ronienia owiec, bydła i świń mają bardzo bliskie pokrewieństwo z brucelami gorączki maltańskiej. Brucele kóz zostały odkryte w 1887, pałeczka Banga w 1897, lecz dopiero w 1918 roku ustalono sumę cech, które dowiodły u obu pałeczek podobieństwo zakaźnych działań i ich skutków, tak w organiźmie zwierzęcia, jak i człowieka. I wówczas co światlejsi badacze nauk medycznych zaczęli sobie uświadamiać, jak straszliwie groźną może stać się nowo zdemaskowana choroba: bruceloza – jeśli nie znajdzie się, oczywiście, środków jej zwalczania.

Już w 1916 roku Charles Nicolle pisał, że bruceloza stanie się chorobą przyszłości. Niestety, nie mylił się! Czas wojny światowej szczególnie przysłużył się jej rozwojowi i ekspansji. Wojenne transporty bydła, owiec, trzody chlewnej z jednego kraju do drugiego rozprzestrzeniały brucelozę zwierząt do apokaliptycznych rozmiarów. Trzeba było 36 lat powojennych, aby ogromnym wysiłkiem służb weterynaryjnych i epidemiologicznych – przy miliardowych kosztach – zlikwidować brucelozę zwierząt, przynajmniej w części krajów Europy Zachodniej i niektórych krajów socjalistycznych: Bułgarii, Czechosłowacji, Rumunii, na Węgrzech. W Polsce, jak w wielu innych dziedzinach, tak i w zwalczaniu brucelozy, trzeba było popełnić sporo kardynalnych błędów, lekceważenia sprawy oraz przedkładania racji ekonomicznych nad epidemiologiczne i zdrowie ludzkie – zanim się opamiętano i rozpoczęto przeciwdziałania. Bez względu jednak na to, czy się brucelozę zlikwidowało, czy jest się dopiero na etapie likwidacji w danym kraju – pozostaje kwestią otwartą zagadnienie l u d z i chorych, zakażonych od zwierząt pałeczkami Banga: setek tysięcy na świecie, tysięcy chorych w Polsce. Chorych nieuleczalnie. Chorych tragicznie. Chorych różnorodnością cierpień: na reumatyzm, bóle mięśni, głowy; na zmiany w układzie kostnym, stany zapalne kręgów i ścięgien, obrzęki wątroby i śledziony; skarżących się na serce i system nerwowy; skazanych na powolną głuchotę; w znacznym procencie na impotencję mężczyzn, na poronienia u kobiet. Ktoś zakrzyknie: „Na Boga, o jakiej tu strasznej chorobie mowa!” Spokojnie, ciągle o tej samej: jednej, lecz mnogiej w wielości objawów – brucelozie. Chorobie chorób, zwanej też u nas „chorobą Banga”.

No, przynajmniej tytuł tego tekstu – „Banga szuka ofiar” – jest już jasny…

Ogniska brucelozy w przyrodzie polskiej istniały zapewne od dawna. Chorowały zwierzęta, zarażali się ludzie, ani się domyślając, co im jest. Leczono ich na to, co objawiało się najjaskrawiej, na przykład na grypę, dur brzuszny, reumatyzm, nerwy. Lekarzom ani świtało w głowie, że mają do czynienia z zakaźną chorobą odzwierzęcą, o różnorodnych objawach, która występuje bądź to w formie czynnej, ostrej, to znowu utajonej, bezobjawowej – zatem tym trudniejszej do zdemaskowania i leczenia.

Dwa pierwsze przypadki brucelozy zwierząt w Polsce opisał już w 1908 roku krakowski lekarz Julian Nowak, ale pierwszy przypadek tej choroby u człowieka stwierdził dopiero w 1928 roku Legieżyński. Do 1930 roku zarejestrowano u nas 18 osób zakażonych pałeczką Banga.

Przyszła wojna. Szły przez Polskę do Reichu kontyngenty żywego dobytku z ZSRR, Bułgarii, Rumunii. Część tych zwierząt była chora na brucelozę i siała po drodze zarazki z kałem, gnojem, poronionymi płodami. Po wojnie stada bydła przepędzono z powrotem. Sporo go u nas zostało, tworząc obok istniejących, nowe ogniska brucelozy. Tym liczniejsze, że w owe lata prawie nikt nie zwracał uwagi na zdrowotność zwierząt.

Wraz z powojenną migracją ludzi i dobytku bruceloza szybko się rozprzestrzeniała. W tych okolicznościach i warunkach ani się dziwić, że do końca 1950 roku mieliśmy niemal w całym kraju ogniska bruceli. Ale ten obraz sytuacji dopiero w 1967 roku ujawnił otwarcie dr Janusz Lipnicki z Ministerstwa Rolnictwa na krajowej konferencji, poświęconej sprawie brucelozy: „Tworzące się obory w państwowych gospodarstwach rolnych z bydła zbieranego z różnych stron kraju, bez zwracania uwagi na jego stan zdrowotny, łączenie tego bydła z importowanym z innych krajów, stałe przeżuty, jak i brak dostatecznej liczby zootechników świadomych klęski dla hodowli w bagatelizowaniu zaraźliwych chorób zwierząt, a w szczególności brucelozy i gruźlicy – wszystko to przyczyniło się do katastrofalnego nasilenia i rozprzestrzeniania się brucelozy bydła w Polsce. Wystarczy rzecz, że w gospodarstwach państwowych było w 1948 roku 23% zakażonego bydła”. Bruceloza u krów objawia się poronieniami, łatwo zakażającym się przychówkiem, spadkiem mleczności, słabszą wydajnością rzeźną bydła. Straty ekonomiczne z tego tytułu sięgają milionów złotych. Nikt oczywiście nie liczył strat spowodowaniem zachorowalnością ludzi: kosztami leczenia, tysiącami dni zwolnień od pracy, trwałym kalectwem.

Mimo że około 1952 roku władze i służby rolne nieźle orientowały się w rozmiarach zarazy, brucelozę zwierząt dalej lekceważono. Nie przejmowano się też zbytnio faktem, że co roku kliniki przyjmowały kilkadziesiąt do stu pacjentów z chorobą Banga. Faktycznie chorowało 10 razy więcej, tyle że sami chorzy o tym nie wiedzieli, lecząc się w ośrodkach zdrowia na wszelkie dolegliwości, ale nie na tę właściwą: brucelozę. Terenowi lekarze niewiele na jej temat wiedzieli. Nie mogło więc być mowy o właściwej diagnozie. Zresztą aby wykryć pałeczkę Banga, należało mieć specjalistyczne laboratoria do badań serologicznych i testów na brucelozę. Ileż takich placówek mogło być wtedy w kraju: trzy, cztery?

Najczęściej sam u siebie odkrywał tę chorobę lekarz weterynarii, bo tylko on był nieźle zorientowany w jej objawach. Oborowi, dojarki, pasterze i inni pracownicy związani z chorobą po prostu „zapadali na zdrowiu”. Owszem, leczono ich, tyle, że nie na brucelozę. Na wołowej skórze nie spisałby tragedii tych ludzi. Ich osłabienie, apatię, skargi na bóle w stawach, niedomagania serca, wątroby, silne stany nerwicowe itd. traktowano jako symulanctwo i bumelanctwo; uznawano ich za leni, na dodatek kłótliwych, więc wyrzucano ich często nawet z pracy. A przecież byli to tylko ludzie chorzy! Tym nieszczęśliwsi, że nie znali przyczyn swej faktycznej choroby, nie rozumieli sami, co się w ich organizmach dzieje!

Do jakiego stopnia kwitła w owe lata indolencja w omawianej materii, niech świadczy to, że głosy doświadczonych lekarzy i weterynarzy zagłuszano „urzędowymi” oświadczeniami, że bruceloza bydła jest samowyleczalna; że po jakimś czasie w organizmach tych zwierząt wygasa, i że chore krowy rodzą zdrowe cielęta, a jeśli nawet cielęta są chore – mędrkowano pryncypialnie – wystarczy je wyprowadzić z zapowietrzonej obory do izolowanych cielętników, gdzie po miesięcznej kwarantannie miały stać się zdrowe, iż można je było przekazywać do zdrowych gospodarstw. Przerażająca naiwność, rodem ze średniowiecznego znachorstwa! Lecz czy mogło być inaczej, jeśli zważy się fakt, że na stanowiskach urzędników niższego szczebla i kierowników PGR-ów oraz spółdzielni produkcyjnych znaleźli się dawni fornale, służba dworska i inni ludzie może i dobrej woli, ale na poziomie prawie analfabetów. Zresztą wykonywali oni to, co im powiatowa lub wojewódzka „góra” zalecała. Zaś tam wyżej sprawę brucelozy bagatelizowano. W wyniku takiego stanu rzeczy, traciliśmy każdego roku 40% cieląt i 22% mleka z gospodarstw uspołecznionych! Błahostka, prawda? Jedna trzecia mniej cielęciny i mniej jałówek na bydło zarodowe! Jedna piąta mniej mleka i tyleż mnie przetworów mlecznych! Kiedy teoria samowyleczalności bydła okazała się wreszcie czczą bzdurą, zwrócono się ku nauce. Służby rolne i sanitarne wzmogły na „odcinku” – jak to się dziś ładnie powiada – walki z brucelozą swoje wysiłki. W marcu 1951 roku Minister Rolnictwa wydał zarządzenie, które zobowiązywało służbę weterynaryjną, zootechniczną oraz kierowników PGR-ów i spółdzielni produkcyjnych do ochrony bydła zdrowego i zwalczania brucelozy. Jedynie skuteczną metodą było usunięcie chorych krów, czyli skazanie ich na rzeź. Tak z bydłem postąpili Duńczycy. Nas przerażały straty ekonomiczne. Wybraliśmy półśrodki. Ponieważ nauka podsuwała zapobiegawczą szczepionkę S 19 (była to niezjadliwa dla zwierząt pałeczka Banga), chwycono się jej jak tonący brzytwy. Dopuszczono do szczepień bez ograniczeń. Hurraoptymiści uznali S 19 za absolutne panaceum na brucelozę. Rzeczywiście, jest to szczepionka skuteczna. Zapobiega oraz hamuje chorobę. Ale nie leczy! Ba, zaszczepione zwierzę może być dalej rezerwuarem brucel, ich siewcą; powraca też do stanów chorobowych, łatwo się zakaża.

Służby przystąpiły do szczepień – wielkiej akcji nadziei. Gdyby ściśle przestrzegano przepisów zarządzenia zatem oddzielano zdrowe bydło od chorego i podejrzanego, prowadzono skrupulatnie ewidencję szczepień i znakowania krów szczepionych – bez wątpienia efekty byłyby znaczne. Lecz wiadomo, jak to u nas bywa: przepisy swoją ścieżką, a rzeczywistość piszczy. Jedni szczepili, drudzy szczepione i nie szczepione bydło mieszali, przewozili, bez badań kupowali i sprzedawali. Ginęły karty szczepień, obory zakażone podawano w raportach za zdrowe itd.

Wielka akcja szczepień dała tylko połowiczne rezultaty. S 19 miała swoje plusy i minusy. Z początkiem lat siedemdziesiątych jej stosowanie ograniczono do minimum, a w niektórych rejonach kraju zakazano całkowicie. Akcję opłaciło zakażeniem brucelami grubo ponad tysiąc lekarzy weterynarii i sanitariuszy. Są oni do dziś stałymi pacjentami klinik leczących brucelozę.

Tak więc II etap (1951-66) walki ze złośliwym drobnoustrojem nie zaznaczył zbyt wyraźnie przewagi człowieka nad omawianą zoonozą. Nikt też nie próbował określić strat wynikłych z brucelozy. Szły one w miliardy złotych. Gdyby zastosowano metodę duńską, straty byłyby o połowę mniejsze. No cóż, biedny a głupi płaci podwójnie. Stratami z tytułu chorych ludzi nikt się nie przejmował. W skali kraju, w porównaniu z zapadalnością na inne choroby, bruceloza – powiadano – nie jest problemem. Człowiek u nas brzmi dumnie, ale wart co najwyżej rentę.

Ważnym zwrotem w walce z brucelozą była Konferencja Krajowa zorganizowana w listopadzie 1967 roku przez Związki Zawodowe, z udziałem lekarzy weterynarii oraz specjalistów chorób odzwierzęcych. Wreszcie otwarcie postawiono problem:
– Doświadczenia minionych lat nauczyły nas – mówił ten sam dr Janusz Lipnicki z Departamentu Weterynarii Ministerstwa Rolnictwa – że dla chwilowego ratowania się przed stratami ekonomicznymi nie wolno zaniedbywać celu najważniejszego, jakim jest likwidacja brucelozy bydła w Polsce. Wiemy, że trzeba stopniowo całkowicie zaprzestać stosowania szczepień S19, że obrót bydłem musi się odbywać pod rygorystycznym nadzorem służby weterynaryjnej; że bydło zakażone, a przede wszystkim siewcy, musi być możliwie jak najszybciej eliminowane na rzeź.

– Walka z brucelozą – wypowiadał się dr Franciszek Anczykowski z Instytutu Weterynarii w Puławach – powinna być prowadzona powszechnie. Musi ona mieć charakter planowy i zorganizowany, musi być prowadzona konsekwentnie. Bruceloza stała się męczącym, cywilizacyjnym towarzyszem człowieka. Teraz człowiek podejmuje zamiar zniszczenia zarazka. Jest to pewnego rodzaju „kosmiczne przedsięwzięcie”. Od 1916 jesteśmy świadkami tak olbrzymiego postępu, że sięgamy planet, lecz co zrobiliśmy w zakresie likwidacji brucelozy?

– Obecnie, kiedy znamy już rozmieszczenie ognisk brucelozy – kontynuował myśl poprzednika dr Jan Drewniak z ZG Zw. Zaw. Pracowników Rolnych – u zwierząt, można by rozpocząć środowiskowe badania epidemiologiczne, celem ujawnienia osób dotkniętych brucelozą. Taka akcja jest możliwa, czego dowodzą badania w województwie białostockim, gdzie wśród kilku tysięcy przebadanych pracowników rolnych, ujawniono kilkaset osób chorych na brucelozę. Niestety, badań na tak dużą skalę obecnie nie prowadzi się w innych rejonach kraju, mimo że w województwach zachodnich stan zagrożenia jest jeszcze większy.

– Wielu lekarzy i innych przedstawicieli służb weterynaryjnych choruje – sumował rzecz dr Antoni Jankowski, poseł na Sejm z Sierpc – dużo już zmarło i dużo jeszcze zachoruje. To są perspektywy smutne, lecz niestety prawdziwe. Bruceloza u ludzi jest problemem bardzo ciężkim, przybywa bardzo duża liczba potencjalnych kandydatów do tego schorzenia, bo rozwój hodowli wymaga włączenia tysięcy ludzi do pracy w tym zakresie. Dlatego zakażeń brucelozą będzie coraz więcej. I w imieniu tych potencjalnych ofiar apeluję o przedyskutowanie wszystkich ogniw postępowania, które zapewniłyby przychylny stosunek do ludzi dotkniętych tą chorobą. Sądzę, że Komisja Wnioskowa Konferencji sprecyzuje odpowiednie wnioski, związane z prawem człowieka do ochrony zdrowia, zgodnie z duchem socjalizmu.

Tak. Wnioski spisano w piętnastu punktach. Pierwszy mówił o tym, aby brucelozę bydła włączyć do wykazu chorób zwalczanych z urzędu i rozpocząć systematyczną radykalną jej likwidację; drugi – o potrzebie zorganizowania planowych badań specjalistycznych pracowników hodowli oraz personelu weterynaryjnego, w synchronizacji z akcją likwidacji zarażonego brucelozą bydła. Postulowano też konieczność powiązania orzecznictwa inwalidzkiego z ośrodkami klinicznymi, które zajmują się brucelozą, jako że dotychczasowe orzecznictwo szwankowało, skazując ludzi złamanych chorobą Banga na często bezsilne zabiegi o renty (dopiero na drodze sądowej), mimo niemożliwości wykonywania zawodu. Notabene postulat ten ma szansę wejść do praktyki dopiero teraz, w 1980 roku! Uznali też lekarze, że należy dla dobra społeczeństwa wszcząć w środkach masowego przekazu akcję uświadamiającą o niebezpieczeństwie brucelozy.

Spece od cenzorskiej czujności zadbali jednak, aby społeczeństwo nic się o brucelozie nie dowiedziało. I tak jest do dzisiaj… Zmowa milczenia od 35 lat! W lutym 1968 roku Minister Rolnictwa wydał Zarządzenie nr 19, dotyczące zwalczania brucelozy w sektorze państwowym „w celu ograniczenia strat ekonomicznych oraz wyeliminowania przypadków zachorowań ludzi powodowanych przez brucelozę”. Ważna to była decyzja władz, tyle że sugestia – różnie interpretowana przez nadgorliwców w terenie – o „ograniczeniu strat ekonomicznych” utrudniała szybką i skuteczną akcję likwidacji brucelozy. Chore bydło zamiast wysłać na rzeź, szło do tzw. „izolatorów Banga”. Były to wytypowane gospodarstwa, w których gromadzono dotknięte brucelozą bydło. Oglądałem swego czasu takie izolatory w białostockich PGR-ach. To był półśrodek. Dobrze, że przynajmniej ludzie zatrudnieni w izolatorach świadomi byli niebezpieczeństw. Mimo to dziesiątki pracowników i lekarzy weterynarii zaraziło się. Zapłacili cenę nieuleczalnej choroby za tak zwane racje ekonomiczne.

Niemniej izolatory spełniły w znacznym stopniu zadanie: przyspieszyły powstawanie obór wolnych całkowicie od brucelozy i tych będących na „uzdrowieniu”. Gdyby ściśle przestrzegano Zarządzenia nr 19 oraz Instrukcji nr 1 do Zarządzenia (ale wiadomo jak to jest z tą naszą odpowiedzialnością) z 1968 roku, kto wie, czy dziś, nie święcilibyśmy zwycięstwa nad zjadliwym drobnoustrojem bruceli. Oczywiście, u zwierząt. Bo pozostaliby chorzy ludzie: ci leczący się, i ci, u których choroby nie wykryto dotąd, choć na nią cierpią.

Niedbalstwo, lekceważenie przepisów, zwykła indolencja – przeciągnęły skuteczność walki. Takie przypadki trafiają się do dziś. To oborowy zapomni powiadomić zlewnię o wysłaniu skażonego mleka i potrzebie jego szczególnie starannej pasteryzacji, to znowu w mleczarni zaniedbują obowiązków; gdzie indziej zawiodło BHP w „izolatorze Banga”. Ale jak tu zachować bezpieczeństwo, skoro nawet gumowych rękawiczek brakuje, a maść ochronna tylko częściowo chroni? Bywa też, że w jakiejś oborze ronią krowy – i to nie powiadamia się o tym w porę służby weterynaryjnej. Skutki są opłakane: bruceloza wybucha na nowo. Straty idą w setki tysięcy złotych. Przykład: pewien dyrektor PGR-u w Bieszczadach miał zdrowe stado, lecz do kompletu potrzebował 12 jałówek. Posłał samochód na Dolny Śląsk, gdzie jałówki zakupiono, nie sprawdzając czy są zdrowe. Efekt? Epidemia brucelozy całego stada oraz 13 pracowników zakażonych brucelozą. A stado trzeba było wyrżnąć. Dyrektora przeniesiono. Ma się dobrze.

Dalsze przykłady:

W 1977 roku do nowych zakładów mięsnych w Ostródzie-Molinie przywieziono transport bydła z zielonogórskiego. Nie przebadano go na miejscu. Skutki? Siedemdziesiąt ofiar brucelozy wśród pracowników rzeźni. Nie koniec na tym. Tę „fabrykę mięsa” budowały firmy zagraniczne, lecz oczyszczalnię ścieków, – żeby było taniej – wykonywały nasze przedsiębiorstwa. Toteż ścieki z brucelami wydostały się na zewnątrz zakładów, zarażając okoliczne bydło. Trzeba było zabić ponad 700 chłopskich krów, aby ognisko zniszczyć. Niemal identyczny wypadek miał niedawno miejsce w Zakładach Mięsnych w Kole. Ofiar choroby Banga jest tam teraz jeszcze więcej niż w Ostródzie!

W jednym z PGR-ów w woj. Siedleckim pojawiła się bruceloza. Ponieważ obora uchodziła za zdrową, kierownictwo usiłowało sprawę ukryć. Dziś jednak nawet pastuch sporo wie o brucelozie. Załoga zastrajkowała, wybuchła psychoza, zrobiła się afera. Wścibskiego reportera pouczono o poczuciu odpowiedzialności, jako że chciał rzecz opisać. Przebadano jednak załogę, wykrywając 50 przypadków brucelozy. Z takich i tym podobnych historii można by ułożyć grubą księgę. Zwalczając brucelozę zwierząt, medycyna z biegiem lat rozwinęła swe możliwości i uaktywniła swą pomoc ludziom chorym na Banga. Głównym ośrodkiem walki z tą chorobą stała się już w 1951 roku klinika chorób zakaźnych AM w Warszawie, prowadzona przez prof. Dr Bertolda Kassura. Jego ideę i dzieło kontynuuje uczeń profesora, doc. dr Dziubek, a także wielu innych naukowców z Białegostoku, Lublina, Wrocławia, Poznania, Gdańska. Prowadzą oni badania i leczą w swoich klinikach „brucelozowców”. Czas odwiedzić ofiary…

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Autor: Stefan Maciejewski
Źródło: Alternatywa.com

PS. Reportaż polski z 1982 roku, nagrodzony w Konkursie im. Adama Polewki, autorstwa Stefana Maciejewskiego.

image_pdfimage_print

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć „Wolne Media” finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji „Wolnych Mediów”. Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

1 wypowiedź

  1. Goska 11.01.2010 16:11

    W reportaze po 1981 roku nie wierze !!!

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.