Wykonawcy z Tweru
Już właściwie wiemy, co wydarzyło się w Smoleńsku. Błędne naprowadzanie i dwie eksplozje nie pozostawiają większych wątpliwości, że doszło do zamachu. Kolejnym krokiem musi zatem być pytanie, kto go dokonał. Oto kilka poszlak wskazujących na możliwych sprawców.
Śledztwa dziennikarskie „Gazety Polskiej” i innych niezależnych mediów, praca zespołu Antoniego Macierewicza, profesjonalne analizy ekspertów z różnych dziedzin i zaangażowanych w poszukiwania blogerów, wreszcie dane z oficjalnych dochodzeń, w dużej części zafałszowane, jednak niekiedy wnoszące coś nowego, jak choćby badania nagrań z Tu-154 przeprowadzone przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych – wszystko to wzięte razem tworzy prawdziwe morze informacji. Niestety odbiorca jest często dosyć bezradny wobec manipulatorskich działań władz, wspieranych przez większość mediów, i może mieć problem z oceną faktów wymagających specjalistycznej wiedzy.
Jednak podsumowanie pracy zespołu ministra Macierewicza to jakościowy krok naprzód. Teraz już właściwie wiemy, co wydarzyło się w końcówce tragicznego lotu. Błędne naprowadzanie i dwie eksplozje nie pozostawiają wątpliwości, że doszło do zamachu. Kto go dokonał?
SPECGRUPA
Blogerzy, m.in. dobrze zorientowana w sprawach rosyjskich Amelka222, już dawno zwrócili uwagę na to, że 10 kwietnia w Smoleńsku znalazła się grupa funkcjonariuszy rozmaitych służb, którzy przybyli z oddalonego aż o 400 km Tweru. Przede wszystkim 5 kwietnia prezydent Miedwiediew mianował w Smoleńsku nowego szefa FSB płk. Olega Konopliowa, który w KGB służył od 1986 r.
Z Tweru przysłano też dwie z trzech kluczowych osób obecnych w wieży kontroli lotów: płk. Nikołaja Krasnokutskiego, zastępcę dowódcy bazy lotniczej w Twerze, który w Smoleńsku kierował kontrolerami, choć nie miał do tego uprawnień, i kontrolera lotu mjr. Wiktora Ryżenkę. Tego, który w finalnej fazie lotu wprowadzał załogę w błąd fałszywymi komunikatami „na kursie i ścieżce”.
Jedyny miejscowy, smoleński kontroler ppłk Paweł Plusnin podejmował wcześniej próby odesłania Tu-154 na inne lotnisko i ustąpił dopiero pod presją Krasnokutskiego. To prawdopodobnie Plusnin po katastrofie wybiegł z wieży i krzyczał z rozpaczą „Co myśmy zrobili!”. Jego zachowanie może wskazywać na to, że nie był wprowadzony w plan całej operacji – w przeciwieństwie do przybyszów z Tweru.
Krasnokutski pozostawał w stałej łączności z Twerem. Rozmawiał z oficerem operacyjnym tamtejszego lotniska mjr. Kurtincem o przyjęciu Tu-154, gdyby piloci nie zdecydowali się na lądowanie i z płk. Sipką, szefem bazy lotniczej.
Warto podkreślić, że także tajemniczy ił-76, który podchodził do lądowania przed Tu-154 i miał rzekomo na pokładzie samochody dla prezydenta, pilotowany przez kpt. Frołowa, przyleciał z Tweru.
Co łączy tych wszystkich ludzi – jak możemy wnosić z poszlak – zaangażowanych w operację, która zakończyła się zniszczeniem polskiego samolotu? Dlaczego w ogóle do Smoleńska, który przecież jest dużym ośrodkiem, mającym własne służby, przybywa nagle aż tylu funkcjonariuszy z odległego miasta w głębi Rosji? Czy nie wygląda to na organizację konkretnej akcji, do której wykonania wysyła się wcześniej przygotowaną grupę specjalną, mającą zapewnić jej właściwy przebieg i koordynację?
DOWÓDCA
A być może najważniejszy w tej układance jest kolejny fakt. Bazą w Twerze kierował wcześniej dowodzący 10 kwietnia z Moskwy całą operacją gen. Władimir Benediktow – szef sztabu Lotnictwa Wojskowo-Transportowego FR. To właśnie on, wbrew oporowi Plusnina, nie zezwolił na zamknięcie Siewiernego i odesłanie Tu-154 na inne lotnisko, lecz rozkazał sprowadzić maszynę na 100 m, kiedy to zaczął się ciąg wydarzeń, który doprowadził do dezintegracji samolotu.
Benediktow zapewne znał osobiście większość członków specgrupy. Być może to właśnie on na etapie planowania operacji „Smoleńsk” sam ich dobierał. Co więcej, jako dowodzący powietrznymi operacjami specjalnymi i wojskowym lotnictwem transportowym, znając z poprzedniej służby teren i lotnisko w Smoleńsku, które mu podlegało, miał wszelkie kwalifikacje, aby zostać przez politycznych zleceniodawców wyznaczonym na szefa całej operacji. A grupa do jej wykonania mogła zostać utworzona w leżącym w głębi Rosji, zmilitaryzowanym Twerze, gdyż w ten sposób znacznie łatwiej można było zapewnić tajemnicę przygotowań do operacji niż w leżącym tuż przy zachodniej granicy kraju Smoleńsku.
SPRAWDZILI SIĘ I AWANSOWALI
Jak wiadomo ludzie, którzy odegrali niechlubną rolę 10 kwietnia po stronie polskiej (jak dowódca BOR Marian Janicki) i w późniejszym śledztwie (szef prokuratury wojskowej Krzysztof Parulski) zostali awansowani. Podobnie zostali nagrodzeni rosyjscy uczestnicy operacji „Smoleńsk”. Rok po zamachu awans na stopień generała otrzymał płk Konopliow.
Z kolei rosyjską delegacją, która oczekiwała na Siewiernym na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, kierował Gieorgij Połtawczenko, pełnomocny przedstawiciel prezydenta Miedwiediewa. Po katastrofie uczestniczył on w pokazowej „odprawie”, podczas której Putin z marsową miną przed kamerami odpytywał ministrów na temat katastrofy.
Połtawczenko dobrze zna Putina jeszcze z lat 80. XX w. Gdy bowiem Putin pracował w Petersburgu, był szefem KGB w pobliskim Wyborgu blisko granicy fińskiej. 7 kwietnia 2010 r. towarzyszył Putinowi w jego spotkaniach z Donaldem Tuskiem w Katyniu i Smoleńsku.
Widocznie swoją rolę 10 kwietnia odegrał dobrze, gdyż w 2011 r. otrzymał stanowisko gubernatora Petersburga – drugiej stolicy Rosji.
Równie wiele mówią dalsze losy Krasnokutskiego. Dwa miesiące po katastrofie awansował na dowódcę Centrum Szkolenia Wojskowego Lotnictwa Transportowego Rosji.
ŚWIADKOWIE GINĄ W CISZY
Z jednej strony udział w takiej operacji, jak „Smoleńsk”, niesie ze sobą nadzieję na otrzymanie nagrody, z drugiej jednak naraża tych, którzy za dużo wiedzą, na ryzyko. Świadkowie czy wykonawcy bywają niebezpieczni z punktu widzenia decydentów, więc rodzi się pokusa ich pozbycia. Bloger Jeremiasz Paliwoda zestawił kilka wysoce podejrzanych zgonów wśród osób mogących mieć z racji zajmowanych stanowisk związek z zamachem w Smoleńsku.
W sierpniu 2011 r. popełnił samobójstwo szef FSB w… Twerze. 53-letni generał major Konstantin Moriew miał strzelić sobie w głowę. Przypomnijmy, że to jego zastępcą był płk Konopliow – od 5 kwietnia w Smoleńsku. Gen. Moriew z pewnością wiedział lub łatwo mógł się domyślić, do wykonania jakiej akcji został delegowany jego zastępca.
Kilka miesięcy po katastrofie ginie gen. Iwanow, zastępca szefa Głównego Zarządu Wywiadu (GRU), który odpowiadał m.in. za działalność wywiadowczą w Polsce. Oficjalnie 52-letni Iwanow „utopił się w czasie kąpieli”.
Zaraz po nim zginął, ponoć śmiercią samobójczą, były szef rosyjskiego wywiadu wojskowego gen. Wiktor Czewrizow. Według wersji oficjalnej miał strzelić sobie w głowę, jednak zdaniem najbliższych 62-letni generał nie wykazywał żadnych oznak depresji.
Polska prokuratura powinna jak najszybciej przesłuchać „ludzi z Tweru”: Benediktowa, Konopliowa, Krasnokutskiego, Ryżenkę i Frołowa. Choćby po to, by zdążyć przed „seryjnym samobójcą”.
Autor: Artur Dmochowski
Źródło: Gazeta Polska Codziennie i Niezależna.pl