Puste miejsce w szkolnej klasie

Opublikowano: 16.12.2014 | Kategorie: Edukacja, Publicystyka

Liczba wyświetleń: 547

Pani Joannie Zbierskiej – z wdzięcznością.

Warto dobrze wsłuchać się w dzwonki, które codziennie rozbrzmiewają w polskich szkołach, bo coraz częściej dzwonią one na alarm. Nie pierwszym pewnie, ale wartym odnotowania głosem w tej dyskusji, był tekst Antoniego Michnika, który po ostatnich wyborach europarlamentarnych wskazał na genetyczny związek sukcesu ugrupowania Janusza Korwin-Mikkego z ideologią polskiej szkoły – radykalnym indywidualizmem, zanikiem myślenia w kategoriach dobra wspólnego, podsycaniem rywalizacji kosztem skłonności do współpracy, postrzeganiem świata społecznego w kategoriach ekonomizmu, gdzie obowiązują reguły gry o sumie zerowej, w której sukces jednych musi zasadzać się na porażce innych. Wreszcie, o czym Michnik także wspomina, mamy do czynienia z systemem odzwierciedlającym nierówności społeczne. Jaskrawy wyraz tej tendencji stanowi rozwój szkolnictwa prywatnego, w którym udział postrzegany jest jako wyznacznik sukcesu i wyższego statusu. Zgadzam się, że opis polskiej szkoły – i szerzej, systemu edukacji – jako laboratorium bezlitosnej rywalizacji, jest trafny. Wymaga jednak uzupełnienia. Majaczyło mi ono w głowie już wcześniej, ale wskutek ostatnich wydarzeń nabrało nareszcie wyraźniejszych kształtów.

Piszę te słowa wkrótce po tym, gdy Państwowa Komisja Wyborcza podała do publicznej wiadomości z mozołem obliczone wyniki wyborów samorządowych. Jeśli wybory są „źrenicą demokracji”, to te ostatnie dały okazję, by w tę źrenicę zajrzeć i przestraszyć się nie na żarty skalą zaniedbań i erozji godności instytucji publicznych. Nie trafiają do mnie zabarwione poczuciem wyższości i tanią uciechą drwiny tych, którzy z lubością przypominają słowa byłego ministra o „kupie kamieni”. Uważam, że pora naprawdę się zatrwożyć, nie zaś wekslować wszystko na tory kpin, w których szczytem refleksji są memy internetowe – równie efemeryczne, jak troska naszych dowcipnisiów o działanie państwa. A to właśnie państwo pozostaje głównym przegranym tych wyborów.

Kto je wygrał – trudno na pierwszy rzut oka ocenić. Jeśli jednak miałbym wskazywać zwycięzców, to wybór padłby na formację nie polityczną, lecz umysłową, która w państwie i jego obecności w życiu społecznym widzi wroga. Zwyciężył duch Janusza Korwin-Mikkego, ale on sam jest jedynie wierzchołkiem góry (niekoniecznie zresztą lodowej), która w neoliberalnych atlasach podpisywana jest nazwami Deregulacja, Tanie Państwo, a nawet Wolność. Góra ta nie wypiętrzyła się ani podczas ostatnich, ani poprzednich wyborów. Dopiero teraz jednak widać ją tak wyraźnie, bo zajęła wiele obszarów potencjalnej polityki państwa i, prawdę powiedziawszy, ma zarówno cechy góry, jak i depresji. Na dostępnych mi mapach zajmuje ona między innymi teren przynależny systemowi oświaty. Jej nazwy to: Abdykacja, Kapitulacja lub Walkower. Przywołaną wcześniej diagnozę Antoniego Michnika uzupełnić należy zatem o obserwację, że szkoła może wychowywać instytucjom państwowym wrogów nie tylko za sprawą jakiegoś podboju ideowego. Przyczyną pierwotną wydaje się wycofywanie się państwa z obszarów, gdzie powinno ono prowadzić świadomą i aktywną politykę społeczną.

Nie na moją głowę pogłębione i szczegółowe raporty, jestem wszak tylko byłym uczniem i byłym nauczycielem, który trochę w szkole i okolicach przeżył i zobaczył. Najpierw, jeszcze w liceum, widywałem moich nauczycieli sprzedających z łóżek polowych biustonosze. Widywałem też znakomitych wychowawców i nauczycieli matematyki, którzy odchodzili ze szkoły do banku, bo mieli dwójkę dzieci. Działo się to na początku lat 90., gdy trwoniono w systemie oświaty kapitał talentu i doświadczenia, który powinien procentować przez wiele lat. Patrzyłem zatem (choć może jeszcze wtedy jej nie widziałem) na zdradę, której ofiarą padli nauczyciele jako grupa zawodowa – spauperyzowana i upokorzona, złożona na ołtarzu transformacji wraz z innymi przedstawicielami profesji inteligenckich.

Nieco później, już na studiach, widywałem źle opłacanych wykładowców, którzy z czasem obejmowali kolejne katedry w szkołach wyższych jedynie z nazwy, obsługujących pozornych beneficjentów boomu edukacyjnego. W tym samym czasie specjalizacje nauczycielskie na studiach wyższych postrzegane były przez większość studentów jako absolutna ostateczność na ścieżce kształcenia zawodowego. Wreszcie, na przełomie wieków, państwo nasze przeprowadziło reformę systemu edukacji, przekazało finansowanie szkół samorządom i wprowadziło kolejne regulacje zasad awansu zawodowego nauczycieli.

Co z tej reformy wynikło, wiemy dziś doskonale. Pracę szkoły poddano rachunkowi ekonomicznemu, gdzie niska cena stała się najważniejszym kryterium. Nic więc dziwnego, że w małych miejscowościach samorządy decydowały o zamykaniu placówek, w większych zaś wiele szkół przekazuje się podmiotom prywatnym lub stwarza warunki, w których szkolnictwo niepubliczne zajmuje uprzywilejowaną pozycję. Jednocześnie do obłędu doprowadzono biurokrację, formalizm i suchą kwantyfikację w procesie kształcenia. Dotyczy to w równej mierze nauczycieli – zbierających zaświadczenia i wypełniających dokumentację szkolną – jak i uczniów, którzy od najmłodszych lat rozwiązują testy, zdają egzaminy, składają podania i, poddani presji rywalizacji, gryzą paznokcie.

W trakcie wprowadzania reform stało się jasne, że proces kształcenia dehumanizuje się, a relacje nauczyciela i ucznia podlegają uprzedmiotowieniu. W warunkach wyścigu szczurów „tanie państwo” oznacza w szkole redukcje zatrudnienia, przepełnienie klas, brak przestrzeni dla samorealizacji uczniów i nauczycieli, dla sztuki nauczania, dla głębszego związku nauczyciela i ucznia. Sztuka niepostrzeżenie stała się usługą, uczenie się – współzawodnictwem i skrupulatnie kalkulowaną inwestycją, szkoła – zatłoczoną edukacyjną siłownią.

Stało się jednak coś jeszcze. Neoliberalna doktryna doprowadziła do tego, że w społecznym obrazie zawodu nauczycielskiego pojawia się coraz wyraźniejsze przekonanie, że jest to obsypywany podwyżkami darmozjad, cieszący się niesłusznymi przywilejami wynikającymi z zapisów Karty Nauczyciela. Wiedzę o pokładach niechęci do nauczycieli czerpać można z lektury forów internetowych, z podsłuchiwania rozmów w autobusach, ale także z rzekomo ambitnej prasy, gdzie przez długie lata „rozbudowane przywileje nauczycielskie” przedstawiano jako nieledwie główne źródło zła w systemie edukacji i – posłużmy się tą kalką – jego nieprzystosowania do wymogów współczesnego, elastycznego rynku pracy. O Karcie Nauczyciela oraz o jakości pracy objętych jej przepisami pracowników można i należy dyskutować, jak o wszystkim, co dotyczy sposobu funkcjonowania państwa i jego instytucji. Jednak w tym przypadku dyskusja przekształca się częstokroć w nagonkę, tym łatwiejszą do przeprowadzenia, im więcej na rynku pracy „elastyczności”, wymuszanej ręką wolnego rynku, twardą i niekoniecznie niewidzialną.

Kosztów takich nagonek, które uderzają również w innych urzędników, nie można wycenić, można się ich jedynie domyślać i je szacować. Nauczyciel, zdegradowany finansowo w latach 90., bywał później deprecjonowany moralnie. Jeśli uzyskiwał kolejne stopnie awansu zawodowego i zyskiwał większe zarobki, stawał się dla systemu finansowania oświaty ciężarem, a dla posługujących się neoliberalnym dyskursem – pasożytem.

Te procesy przenikały do jądra jego pracy, gdzie zdarzało mu się doświadczać poniżenia. I nie chodzi tu koniecznie o zakładanie na głowę kosza na śmieci. Uczniowie są ludkiem pojętnym i często okrutnym, niektórzy wiedzą, o czym rozmawiają i ile zarabiają ich rodzice. Trudno się dziwić erozji autorytetu nauczyciela w świecie, gdzie zawartość portfela uznawana jest za wartość najwyższą. Dyskomfort musiało pogłębiać to, że przytłoczony biurokracją i obsesją przygotowywania do testów nauczyciel miał coraz mniej czasu na osobiste spełnianie się w zawodzie i samokształcenie, do którego jest przecież zobowiązany.

Ale nauczyciel to nie tylko osoba, nie tylko zawód. Nauczyciel jest urzędnikiem. W życiu młodych ludzi właśnie on jest pierwszą instancją państwa, z którą się spotykają. A jakość spotkania ma niebagatelne znaczenie dla autorytetu tego ostatniego. Niestety, szkoła finansowo zdegradowana, szkoła „taniego państwa”, szkoła z przeceny, może oznaczać, że w powszechnym odbiorze na przecenę trafi także samo państwo, a wszelkie instytucje „utrzymywane z moich zbyt wysokich podatków” staną się łatwym celem dla wszelkich neoliberalnych populizmów.

Skądinąd, skoro już o populizmach mowa, nie ulega dla mnie wątpliwości, że próby budowania autorytetu szkoły, nauczyciela i państwa za pomocą przymusowego ubierania uczniów w mundurki, montowania kamer monitoringu oraz sankcji karnych, jak przed kilkoma laty, przez swoją doraźność i karykaturalność jedynie pogorszyły sytuację. Niestety, podobny pośpiech i doraźność obserwowaliśmy niedawno przy okazji wprowadzania ujednoliconego podręcznika dla klas pierwszych. Ten krok, wart docenienia, bo podważający dominację komercji w dziedzinie oświaty i świadczący o dostrzeżeniu popełnionych wcześniej błędów, rokuje dobrze, ale nie może być ostatnim. Kolejne uwidocznią, miejmy nadzieję, że państwo energicznie kształtujące publiczną oświatę działa w interesie wszystkich obywateli, także słabszych.

Ilekroć, tak jak teraz, myślę o kryzysie szkoły i państwa, przypomina mi się zdanie wypowiedziane przez francuskiego męża stanu Leona Gambettę. Wiedział on dobrze, jak wygląda kryzys państwa. Oglądał go z niecodziennej perspektywy, bo z gondoli balonu, którym jesienią 1870 r. uciekał z Paryża oblężonego przez Prusaków. Mając w pamięci tamtą traumę, formułował po latach postulat wynikający z jej przemyślenia: „Prawdziwym zwycięzcą pod Sedanem był pruski nauczyciel; nauczyciel francuski ma wygrać wojnę następną”. Z tego gruntu wyrosła reforma francuskiego szkolnictwa, oparta na paradygmacie republikańskiej edukacji obywatelskiej i laickości, kształtowana przez państwo, a później – wyraźnie oddzielająca sfery edukacji publicznej i prywatnej. Francuski system oświaty do dziś opiera się na zbudowanych wówczas podstawach. Byłem przez siedem lat nauczycielem we Francji i – proszę mi wierzyć – system ten, pomimo trudności, działa. A ja sam wyniosłem z niego i to wspomnienie, że nauczyciel francuski potrafi walczyć, także strajkiem, o szkołę, w której wolność, równość i braterstwo są nie tylko hasłami, lecz poważnie traktowanymi celami. Potrafi i chce, bo czuje się szanowany i społecznie chroniony, jeśli nawet nie zawsze jest dobrze opłacany.

Przytoczone słowa Gambetty wpadły mi w ucho po raz pierwszy dawno temu, na lekcji historii. Rzucone en passent przez nauczycielkę łączącą cechy erudytki, pruskiego belfra i Sokratesa. Dziś może zostałaby ze szkoły zwolniona, bo trzymała uczniów krótko, zawracała im głowy bezużyteczną wiedzą, niewpisującą się w tzw. klucz, a zamiast przygotowywać do egzaminów – uczyła. Odeszła ze szkoły po półtora roku tak, jak się w niej pojawiła – bez zapowiedzi, pozostawiając najlepsze wspomnienia i długi wdzięczności. Dziś wliczam do nich wyniesione z lekcji przekonanie, że polski nauczyciel także wygrywał swoje wojny i niejedną jeszcze może wygrać. Bo nie tylko Francuzi wyciągali w przeszłości wnioski ze swoich klęsk i niepowodzeń. Polska historia roi się od nich, ale nie brakuje w niej także nauki wyciąganej z porażek. Zastanawiające jest, jak często odpowiedzią na narodowe klęski były inicjatywy edukacyjne. Komisja Edukacji Narodowej, tajne komplety, poradniki dla samouków, strajki szkolne, latające uniwersytety – to wszystko działo się często w sytuacjach zagrożenia lub upadku własnej organizacji państwowej, a więc w warunkach skrajnie trudnych. Dziś nasza sytuacja jest lepsza o tyle, że narzędzia kształtowania polityki instytucji publicznych mamy w zasięgu ręki. Wobec ich kryzysu i rozkwitu antypaństwowych populizmów przypomnijmy sobie o etosie polskiego nauczycielstwa oraz państwowotwórczej roli edukacji, bo wielokrotnie już nauczyciel zastępował wszystkich urzędników, a szkoła – całe państwo.

Na początek powinniśmy jednak otrzeźwieć i przypomnieć sobie, że klasa szkolna to przyszłe społeczeństwo. I że państwo musi zapracować w niej na szacunek – prowadząc politykę nie tylko symboliczną, ale i społeczną. Jeśli wycofa się z klasy szkolnej, ryzykuje wymazanie się z przyszłości. Dlatego nie stać nas ani na tanie państwo, ani na tanią szkołę. Państwo musi wrócić do szkoły, zająć miejsce, które opuściło, i wyraźnie powiedzieć: „Obecny!”.

Autor: Michał Wójtowski
Źródło: Nowy Obywatel


TAGI:

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

8 komentarzy

  1. dagome12345 16.12.2014 14:04

    Wszystko pięknie i ładnie tylko autor zapominał napisać jak nauczyciele wykorzystują obecny system aby zarabiać jeszcze więcej pieniędzy.
    Rozumiem niedofinansowanie szkolnictwa itd ale ilu nauczycieli języków, matematyki, chemii , fizyki specjalnie nie przykłada się do pracy aby następnie uczyć na prywatnych lekcjach mylnie nazywanych korepetycjami. Korepetycje to powtórzenie przerobionego materiału w szkole i przygotowanie ucznia do zajęć. Sytuacja wygląda tak, że nauczyciel specjalnie nie tłumaczy pewnych zagadnień lub przerabia je pobieżnie aby uczniowie byli zmuszeni udać się na prywatne lekcje. Takie zabiegi powodują to ,że nawet zdolniejsi uczniowie muszą udać się na prywatne lekcje aby zwiększy swoje szanse otrzymania indeksu lepszej uczelni wyższej.

  2. jeszcze 16.12.2014 15:08

    @dagome12345
    Nigdy się z tym nie spotkałam, choć parę dobrych lat spędziłam z szkole, z jednej i drugiej strony, na wsi i w mieście.
    Owszem, słyszałam o takich praktykach, ale to było za poprzedniego systemu raczej. Teraz takie coś w większości szkół nie przejdzie, bo i dzieci i rodzice już sobie na to nie pozwolą.
    Ale faktem jest, że nauczyciele są po prostu zgnuśniali i to nie dlatego, że tak im w szkole dobrze, wręcz przeciwnie. Praca nauczyciela potrafi być tak demotywująca, że tylko ten kto w tym był może to ocenić. Wielu po prostu się do tego nie nadaje, a w Polsce nie masz państwowego egzaminu jak we Francji, nauczycielem może zostać pierwszy lepszy, któremu udało się zdobyć papier, a o to jak wiemy dziś nietrudno.

  3. dagome12345 16.12.2014 15:50

    @jeszcze

    Maturę pisałem ponad 10 lat temu. Standardem było oblewanie ludzi na tzw próbnej maturze w III klasie aby pokazać jakie ludzie mają braki. Oczywiście zaraz po tym pokazywały się oferty nauczycieli z mojego liceum. Standardem były dodatkowe lekcje z rożnych przedmiotów przygotowujące do egzaminów na dany uniwerek. Tutaj troszkę muszę się pokłonić bo chodziłem do liceum gdzie ludzie dostawali się na najlepsze kierunki w Polsce (ich odsetek był naprawdę duży).

    Czasy obecne.
    Mam kuzyna uczącego matematyki. W szkole zarobi powiedzmy średnią krajową, a na prywatnych lekcjach dwu krotność swojej wypłaty. Wiem, że jest wyjątkiem i większość nauczycieli tyle nie wyciąga ale przez 8 lat prywatnych lekcji nie ma ani jednego przypadku ucznia , który by się nie dostał na “wymarzoną” polibudę czy tam jakiś WAT.
    Nie wspomnę o kuzynkach uczących angielskiego. Tutaj akurat mam przykład mojej żona , która udziela takich “korków” i mam na co dzień relacje z tego jak wygląda lekcja( sprawozdanie ucznia), co jest w książce , a czego wymaga ewentualny test, klasówka czy egzamin 🙂
    Dalej mam przykłady młodzieży z mojej najbliższej rodziny i chyba nie potrafię wymienić ani jednej osoby nie chodzącej na “korki”. Albo nadrabiają zaległości albo wręcz przeciwnie musza na nie chodzić aby dobrze zdać maturę rozszerzoną.
    Obecna forma prywatnych lekcji ma wiele powodów : wyścig szczurów, zbyt duże klasy, tępi rodzice zrzucających odpowiedzialność za edukacje swoich dzieci na barki innych oraz wszech obecna gonitwa za pieniądzem( nauczycieli jak i uczniów).

  4. jeszcze 16.12.2014 16:32

    @dagome12345
    Matura próbna zawsze jest trudniejsza od właściwej, po to, żeby potem nie było niemiłej niespodzianki. Ale skoro zdawałeś już nową maturę, to na pewno wiesz, że żeby ją oblać trzeba się postarać.

    Myślę, że korki z jednej strony są modne, a z drugiej wymusza je niski poziom dzisiejszego nauczania nastawiony na bezmyślne rozwiązywanie testów. Ale ja spotkałam się też z taką postawą uczniów, że nie uważali na lekcjach, bo po co skoro i tak będą później mieli z tego korki. I to wcale nie było takie rzadkie.
    A takie lekcje, które prowadzi Twoja żona są naprawdę deprymujące. Miałam kilku takich uczniów w swojej “karierze”, którzy przychodzili na korki, żeby odrabiać z nimi lekcje. Masakra. Wolałam takich, którzy uczyli się języka dodatkowo, a najlepiej dorosłych.

  5. heniek_666 16.12.2014 19:17

    Prywatny przykład nauczania grupowego i indywidualnego: nauka gry na instrumencie indywidualna daje w jeden rok tyle co grupowa 3 lata.

  6. eLJot 16.12.2014 19:39

    System edukacji w obecnym kształcie nie ma szans. Ciężar winy spoczywa na przymusie szkolnym, a właściwie na tych którzy go wymuszają. Z niewolnika nie ma pracownika, a nauczyciele dziś nie mają jak się uporać z patologią w szkołach, kiedyś się usuwało, dziś przepycha z klasy do klasy żeby nie było problemów.

  7. dagome12345 17.12.2014 11:37

    do @jeszcze

    Maturę zdawałem po staremu:)

    Lekcje jakie prowadzi moja żona nie są deprymujące, bo nie chodzi tylko aby odrabiać lekcje.
    Osobiście jestem przykładem ucznia , któremu nauczyciele cały czas wmawiali ,że nie potrafię się nauczyć języka wiec nie będą mi poświęcać czasu. Bardzo duże uogólnienie, ale tak generalnie wyglądały moje doświadczenia z nauczycielami języków. “Nauczyciele” prowadzili sobie lekcje z dobrymi uczniami, a resztę olewała grubym siurem.
    Trafiłem w końcu na taką prywatna nauczycielkę , która miała wielki dar do nauczania. Doszło do takiego kuriozum ,że nauczycielka z liceum kazał mi pisać testy i klasówki po dwa razy gdzie zmieniała całkowicie zadania tylko dla mnie – nie wierzyła ,że sam bez ściągania z 2 przeszedłem na 4 i 5-tki. Mniej więcej tak samo jest z moja żoną, wyciągnęła jak na razie wszystkich dwójkowiczów na czwóreczki 🙂 Nie jest to do końca wina nauczycieli , bo jak nauczyć języka w 15-20 osobowej grupie. Generalnie jednak bez słów rozumiem co mają do przekazania osoby specjalnie omijane na lekcjach bo wielki pan nauczyciel z góry ich spisał na straty.

  8. MichalR 17.12.2014 14:35

    Pierwsze zakłamanie w artykule pojawia się wtedy gdy autor pisze o świecie społecznym Janusza Korwina Mikkego jako o grze o sumie zerowej. Jest wręcz całkiem odwrotnie. Pan Janusz wyraźnie zaznacza, że tylko silne jednostki mogą napędzić słabszych maruderów – dając im ostatecznie prace, czy edukację.

    Dobra firma na modłę końca XIX wieku – niczym polski przemysł węglowy – tworzyła solidarne społeczności dookoła zakładów pracy. Firma była prowadzona twardą ręką, ale właściciele firmy jako “bogowie” cieszyli się mogąc polepszać jakość życia swoich “simsów”.

    Obecnie szkoła odwraca się od idei współpracy na rzecz indywidualnego wyścigu szczurów nie napędzanego przez żadną zewnętrzną siłę. Żadnej korporacji czy nawet firmie nie zależy na tym żeby ludzie byli zdolni do pracy wyłącznie w jednoosobowych grupach. Tylko ludzie mający potrzebę współpracy z innymi będą się wiązać emocjonalnie z firmą. Dzisiejsza szkoła pod tym względem działa destrukcyjnie na społeczeństwo stawia abstrakcyjne zadania o niskim poziomie złożoności nie mające odzwierciedlenia w prawdziwym życiu ale podpadające pod jeden z wielu schematów.

    Najlepszym sygnałem sugerującym odejście od dzisiejszego systemu szkolnictwa na rzecz prywatyzacji jest kwitnący rynek korepetycji. Jak to jest że dzieci płacą innym po kątach? Dlaczego rodzice są skłonni wydać na edukację swojego dziecka jakiekolwiek pieniądze w dobie darmowej edukacji? Angielski? Matematyka? Fizyka? Biologia? Przedmioty tak chętnie zamawiane przez uczniów na korkach widocznie są przedmiotami, które są niedostatecznie wyłożone w szkołach. Co jest absurdalne z przedmiotów ścisłych z jednej strony uczeń nie rozumiejąc materiału może go opanować pamięciowo, ale potem nie opanuje materiału bazującego na poprzednim, a z drugiej strony nauczyciele uczą pamięciowo – byle do najbliższego testu. Po podstawówce mamy pierwszy test, a po pierwszym państwowym teście w gimnazjum mamy lawinę uczniów szukających korepetytorów, aby nadążyć na nowym etapie nauki.

    Gdzie komukolwiek w prywatnym szkolnictwie do głowy by przyszło robić co chwile testy i uczyć dzieciaki pod testy? Taki system w którym szkolnictwo prywatne uczy pod testy może funkcjonować tylko wtedy gdy społeczeństwo uzna testy za miarodajne.

    Co do szkół oddanych “rachunkowi ekonomicznemu” gdyby szkolnictwa nie obowiązywała “karta nauczyciela” tylko nauczyciele mogliby być zatrudniani na dowolnych warunkach, to szybko by się okazało że w każdej miejscowości – szczególnie małej – są nauczyciele uczący za nawet i 800zł miesięcznie. Szkół by się nie zamykało, a nauczycieli by się szanowało. Nauczyciel z biednej miejscowości zapewne pod stołem obok pieniędzy dostawałby ziemniaki, jaja czy mięso prosto od chłopa – tak po ludzku z wdzięczności. To właśnie na tym polega szkoła JKM – nie na zamykaniu placówek oświaty, tylko na nie obkładaniu kreatywności ludzkiej zasadami odgórnymi.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.