Podróż do Kałmucji z Janem Drzeżdżonem

Opublikowano: 11.04.2017 | Kategorie: Historia, Kultura i sport, Publicystyka, Turystyka i podróże

Liczba wyświetleń: 942

SPOTKANIE

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku tłumaczyłam zawodowo z języka polskiego na rosyjski i odbywało to się w Moskwie. Szukałam autora jeszcze nieznanego w Rosji; natrafiłam na tom opowiadań laureatów nagród literackich, w tym w konkursach tygodnika „Kultura” i wydawnictwa „Czytelnik”. Bardzo spodobało mi się opowiadanie „Znak” Jana Drzeżdżona, pisarza nieznanego ani mnie, ani moim starszym kolegom polonistom i tłumaczom. Usłyszałam w tym opowiadaniu bliski mi głos marzyciela… Przetłumaczyłam, zaniosłam opowiadanie do redakcji miesięcznika „Inostrannaja Literatura”, zostało przyjęte i miało ukazać się w lutym 1980 roku. Byłam bardzo szczęśliwa. Adresu niestety nie znalazłam i nie potrafiłam poinformować autora o tej publikacji.

Niedługo potem zadzwonili do mnie ze Związku Pisarzy ZSRR, z którym już dorywczo współpracowałam i zapytali, czy nie zgodziłabym się pojechać z polskim literatem do Kałmucji. Niedużo wiedziałam o Kałmucji: w pamięci trochę migotał obraz stepu, w czasach studenckich spędziłam jedno lato na obozie w Kazachstanie; budowaliśmy obory i stajnie dla kazachskich kołchozów, to był tak zwany trzeci semestr. Step na początku lata, jeszcze niespalony słońcem, malowniczy, pachnący został mi na zawsze przed oczami. Wieczorami podziwialiśmy ognistą kulę toczącą się po niebie – jakieś 200 kilometrów od nas wystrzeliwali satelity z kosmodromu Bajkonur. Był to widok nie z tej ziemi.

Pomyślałam, że kałmuckie stepy chyba są podobne do pięknych kazachskich, ale zimą… jakoś to nie bardzo mnie inspirowało.

Powiedziałam: niestety nie dam sobie rady, że trudno zwolnić się z pracy, ale z ciekawości zapytałam: „Jaki to polski pisarz zechciał jechać do Kałmucji i przy tym zimą”?

„Ten pisarz ma zamiar zorganizować tłumaczenie eposu kałmuckiego „Dżangar” na język polski, ale przedtem chce zobaczyć kraj, w którym „Dżangar” powstał. Ciekawy facet, nazywa się Jan Drzeżdżon.”

– Co, Jan Drzeżdżon? To mój autor! – wykrzyknęłam do słuchawki. – Zgadzam się i pojadę z nim choćby na koniec świata.

Spotkałam bardzo sympatycznego, skromnego, mówiącego cichym głosem mężczyznę w średnim wieku, z falującą czupryną, trochę podobnego do poety Sergiusza Jesienina. Od razu zaczął przepraszać za kłopot, który niby sprawiał, co dla mnie było żadnym kłopotem, ale pracą, w dodatku związaną z egzotyczną podróżą razem z autorem, którego „odkryłam” i który mnie niezmiernie zainteresował.

Następnego dnia złożyliśmy oficjalną wizytę w Związku Pisarzy ZSRR i załatwiliśmy niezbędne formalności. Dostaliśmy list, adresowany do Kałmuckiego Instytutu Filologii, Historii i Ekonomii. Chcieliśmy zebrać jak najwięcej wiedzy o „Dżangarze”. W Domu Literatów przywitał nas Sekretarz Zarządu Związku Pisarzy Federacji Rosyjskiej Dawid Kugultinow, poeta kałmucki, dobry poeta, którego poezje, okazało się, Drzeżdżon znał, cenił i nawet tłumaczył.

Nie mogłam doczekać się stosownego momentu, żeby wypalić: „Proszę Pana, przetłumaczyłam pańskie opowiadanie „Znak” dla moskiewskiego miesięcznika „Inostrannaja Literatura” i niebawem Pan dostanie numer tego pisma”.

Ucieszył się, jak dziecko: to było pierwsze tłumaczenie jego dzieła na język rosyjski. Powiedział, że to zaszczyt, poprosił żebym przeczytała mu „Znak” na głos, chciał posłuchać jak to opowiadanie brzmi po rosyjsku. Dla mnie to była pierwsza publikacja utworu literackiego, wprawdzie małego formatu, natomiast za życia autora, który siedział obok w samolocie w drodze do Elisty. Byłam wzruszona.

Wszystko układało się jak najlepiej. Jeszcze nie wiedziałam, jakiego nadzwyczajnego pisarza odnalazłam, a teraz spotkałam. Jeszcze miałam przeczytać jego magiczne powieści i bajki, pogrążyć się w unikatowy świat drzeżdżonowskej irrealności poetyckiej – to jeszcze miałam przed sobą, ale zapewne nie mogłam sobie wyobrazić, jaki głęboki ślad na dziesięciolecia, może na zawsze ta poetyka zostawi we mnie. Nie wiedziałam też wtedy, że Drzeżdżon był doktorem filologii polskiej i kaszubskiej, w dodatku już znał wiersze kałmuckie w rosyjskich przekładach. W tym roku opublikował w polskim czasopiśmie „Poezja” esej o poezji kałmuckiej – od ludowego eposu do współczesnych poetów. Był nie tylko dwujęzycznym pisarzem i poetą kaszubskim i polskim, ale też naukowcem, badaczem. Na razie w samolocie dzieliliśmy się cząstkami znalezionej w bibliotekach wiedzy o poetyckim eposie „Dżangar”, dla którego Drzeżdżon jechał do Kałmucji, i to właśnie ja miałam mu towarzyszyć, pomagać i tłumaczyć podczas tej podróży.

Kilka godzin lotu spędziliśmy gadając; Jan opowiedział mi o Kaszubach, ich dramatycznej historii, o swoim dzieciństwie i to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Przypadek sprawił, że na wczasach nad morzem Czarnym Jan spotkał poetkę kałmucką Mingian Dorozennają, która mu recytowała wiersze – własne i innych kałmuckich poetów, i czytała pieśni z „Dżangaru”. Tak powstał pomysł przekładu „Dżangara” na język polski. Mało kto wtedy coś wiedział o Kałmucji i jeszcze mniej o eposie „Dżangar”.

Przed wyjazdem przeczytałam też w samizdacie o stalinowskiej deportacji Kałmuków na Syberię w latach 1942–1944, o tragicznym losie tego narodu. Podzieliłam się tym z Janem, ale bez szczegółów i zbytniej dramatyzacji. Ozdobiłam owe smutne opowiadanie obrazami kołyszącej się srebrzystej stepowej trawy, gorzkim zapachem bylicy, bajecznie pięknych zachodów słońca, stad koni, baranów i na horyzoncie – pasterzy konnych w spiczastych czapkach. Jan słuchał zachwycony.

PRZYJAZD DO ELISTY

Wylądowaliśmy na lotnisku w stepie, kilkadziesiąt kilometrów od Elisty. Wyszliśmy z samolotu i zobaczyliśmy obraz mało podobny do kolorowego obrazka z widokówki turystycznej, który nieświadomie przed chwilą Janowi namalowałam.

Pamiętam totalną szarość: szary beton powierzchni lądowiska przechodził w szarą ziemię stepu, która tak samo bez zauważalnej granicy łączyła się z ciężkim szarym niebem i tworzyła surrealistyczną spłaszczoną kulę, wypełnioną szarym gęstym powietrzem. Wydawało się, że nabrzmiałe wilgocią niebo nie wytrzyma ciężaru, spadnie nam na głowę i wciśnie nas w spuchniętą ziemię.

Wyszłam z samolotu z poczuciem winy, przygnębiona nieprzewidzianą odpowiedzialnością za brzydki krajobraz, potworną pogodę i nieznane, które może być tak samo niespodziewanie nieładne i niepoetyczne. Jan szedł za mną. Ze strachem odwróciłam się, oczekując smutnej twarzy zawiedzionego podopiecznego. I co zobaczyłam? Mój gość uśmiechał się, rozkoszował chłodnym powietrzem i lodowatą mżawką.

Tak zaczęła się nasza przygoda w Kałmucji.

Kierowca mikrobusu dowiózł nas do miasta. Jechaliśmy w milczeniu, przerażeni widokiem za mokrą szybą pojazdu. Czy trafiliśmy na inną planetę? Nasz busik jechał przez pustą szarą przestrzeń nawet bez linii horyzontu. Godzinę późnej dotarliśmy do Elisty.

Miasto nie wyglądało lepiej. Szare betonowe pięciopiętrowe bloki, zwane przez rosyjski lud „chruszczoby” – (“truszczoby” po rosyjsku “slumsy”), stały na placu sztucznie uporządkowane i wyglądały jak zbudowane z dziecięcych klocków osiedla. Miazga z roztopionego śniegu, ziemi i gliny pokrywała asfalt ulic kilkucentymetrową warstwą i nie zostawiała nadziei na suche buty h, moje biedne nowe eleganckie kozaczki, pomyślałam po babsku). Od razu zauważyłam, że ludzie – w większości Mongołowie, bo Kałmucy etnicznie to zachodni Mongołowie – byli ubrani przeważnie w ciemne płaszcze przeciwdeszczowe i gumiaki. Wszyscy wydawali się do siebie podobni. Obok bramy każdego domu stało koryto z wodą i miotłą. Przed wejściem do domu człowiek musiał zmyć błoto z butów.

Jeszcze raz pomyślałam: „Boże, dlaczego nikt nie poradził Drzeżdżonowi poczekać z tą wizytą do wiosny, kiedy będzie słonecznie i przepięknie zakwitną tulipany w stepie!”. Teraz to wszystko wyglądało jak krajobraz z filmu o globalnej katastrofie.

Przyjechaliśmy w niedzielę i mieliśmy wolny czas, bo żadne spotkania jeszcze nie były zaplanowane. Zostawiliśmy walizki w hotelu i wyruszyliśmy do miasta, ciągle skacząc z suchego miejsca na chodniku na kamień albo deskę, w przód i wstecz. Rzadcy przechodnie patrzyli na nas i nasze ubrania ze współczuciem – widzieli, że myśmy nie miejscowi. Zrozumiałam, że Jan nie będzie marudził i można z nim zwiedzać i w tych warunkach. Odetchnęłam z ulgą – normalny gość.

Nic ciekawego nie znaleźliśmy na naszej ulicy, Instytut – w niedzielę zamknięty, ale jeszcze z okna samochodu niedaleko hotelu zauważyliśmy bazar. Może zobaczymy jakieś wyroby kałmuckiego rzemiosła i Jan kupi suweniry dla rodziny…

Bazar okazał się nijaki, prawie pusty, nieliczni chłopi sprzedawali ziemniaki, cebulę, czosnek i barani tłuszcz. Podobno przyszliśmy za późno, wszystko było wyprzedane; tylko w rogu bazaru przy stolikach baru kilku chłopów piło przyrządzoną na miejscu w dużym garnku herbatę – kałmucką herbatę, którą niestety trzeba było nauczyć się pić, żeby od razu nie zachorować z zimna. Kałmucy czarną sprasowaną w kształcie dużej cegły herbatę nie parzą, ale gotują, nie w wodzie, ale w mleku, autentyczną – w owczym mleku z solą i baranim tłuszczem. Gotują przez kilkanaście minut i napój nabiera bardzo ostrego zapachu, nie do zniesienia dla Europejczyka. Jan prawie zemdlał ze smrodu, ledwo zdążyłam złapać go pod ramię i wyciągnęłam z bazaru. Zasłaniałam nos chustką i starałam się nie oddychać, bo też bałam się stracić przytomność. Pomyślałam złośliwie: „Ależ, kolego, jaki jesteś delikatny, niby wyrosłeś na wsi, może tam wąchałeś tylko kwiatki?…”. Później koledzy nauczyli nas gotować kałmucką herbatę w mleku krowim i z masłem, tak przyrządzali ją w mieście, ale na bazarze trafiliśmy na prawdziwą ludową ceremonię herbacianą, nie dla wyrafinowanych mieszkańców europejskich miast.

Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do restauracji na obiad. Odczułam skutki długiej podróży, nadmiaru wrażeń i przeżyć, i zaproponowałam drinka. Okazało się, że Jan od czasów młodości nie pije alkoholu, ani kropli. Nie nalegałam, ale z doświadczenia wiedziałam, jak tu będą gościć zagranicznego pisarza. Przecież nie wypić z gospodarzem w jego domu jest równoznaczne z brakiem szacunku. Trudno, na szczęście znałam różne sposoby w ratowaniu moich gości i gospodarzy w pewnych kłopotliwych sytuacjach.

KAŁMUCKI NAUKOWO-BADAWCZY INSTYTUT JĘZYKA, LITERATURY I HISTORII

Rano w holu hotelu zostaliśmy powitani przez młodego człowieka, który wyglądał jak uczniak, ale dumnie przedstawił się: „Doktor B.D.”. Natychmiast tak samo przedstawiłam Jana: “Nasz gość, pisarz i literat, doktor Jan Drzeżdżon”. B.D. uśmiechnął się, zrozumiał.

Z pracownikami Instytutu nie mieliśmy żadnych problemów, od razu potraktowali nas jak kolegów. Od początku zaznaczyliśmy, żeby darowano nam ceremonie, gdyż przyjechaliśmy pracować i będziemy niezmiernie wdzięczni za każdą książkę, materiał, radę i pomoc. Jan miał tylko jedną prośbę: koniecznie chciał spotkać i posłuchać prawdziwego dżangarczy (śpiewacza) ze stepu. Obiecali sprawdzić, czy to możliwe. Najbliższe zimowisko dżangarczy położone było pięćdziesiąt kilometrów od miasta w stepie, dokąd nie było żadnej drogi, a po bezdrożu zimą tam się nie dojedzie – glina i błoto, może jakimś pojazdem gąsienicowym dałoby się, ale gdzie go znaleźć? Nasz opiekun B.D. od razu powiedział, że przez cały czas jest do naszej dyspozycji w każdej sprawie, od pytań naukowych do znalezienia najlepszej kałmuckiej herbaty w Eliście.

Zorganizowaliśmy miejsce robocze, Jan wyciągnął swój zeszyt, B.D. usiadł na skraju sąsiedniego biurka, a ja wystukałam na maszynie pierwsze zdanie „Wprowadzenie do historii i kultury Kałmucji. Plan.” Rozmowa potoczyła się tak, jakby urwała się przed chwilą i rozmówcy wrócili do tematu. Jana najbardziej interesowała „Dżangariada”, zbiór narodowych pieśni kałmuckich, tworzących jako całość epos „Dżangar”. Okazało się, że Jan już wiedział sporo o historii i kulturze Kałmucji i przygotował długą listę pytań. Głęboka erudycja naszego gościa i nadzwyczajne, niespodziewane u Europejczyka rozumienie symboliki, zawartej w „Dżangarze”, tak zdziwiły kałmuckich kolegów, że wszyscy wstali ze swoich miejsc i przysunęli fotele bliżej nas, żeby uczestniczyć w dyskusji. Zaczęła się rozmowa, która przerodziła się w poważną debatę. Każdy chciał przedyskutować z Janem jego niebanalną interpretację i ocenę systemu znakowego, który Jan dostrzegł i klarownie zwerbalizował, tak we współczesnej poezji kałmuckiej, jak i w pieśniach „Dżangaru”. Już pod koniec pierwszego dnia Jan zdobył szacunek i zaufanie kolegów i niewątpliwe wywołał żywe zainteresowanie swymi pomysłami. Wyglądał na bardzo zadowolonego i był gotów pracować non-stop, żeby nie zmarnować najmniejszej szansy na zdobycie niezbędnych informacji dla przyszłych polskich tłumaczeń „Dżangaru”.

Nagle wchodzi sekretarka dyrektora Instytutu i przynosi zaproponowany przez naczalstwo plan naszego pobytu. Pierwszym punktem było spotkanie z kałmuckim kierownictwem republikańskim i partyjnym w Obkomie (Komitet Wojewódzki) Komunistycznej Partii Kałmucji. Tam miało odbyć się uroczyste posiedzenie, poświęcone rozwoju kałmuckiej kultury, a także spotkanie społeczeństwa z polskim pisarzem i literaturoznawcą Janem Drzeżdżonem. Jan nie mógł ukryć swego rozczarowania, chciał pracować, a na takie posiedzenie można zmarnować nawet połowę dnia. Niestety, nie wypadało powiedzieć, że nie chce iść na to zebranie.

Wieczorem wyszliśmy na spacer na bulwar przed hotelem, krótki, ale suchy – jedyne miejsce, wyłożone betonowymi płytami. Chciałam porozmawiać z Janem poza hotelem i Instytutem – bez świadków. Nie wiedziałam, czy rozumie, że przede wszystkim jest tu obcokrajowcem – inostrańcem – i przez cały czas jest obserwowany, może podsłuchiwany. Trzeba uważać, żeby nie poszła depesza do Moskwy o nielojalnym wobec ustroju dr. Drzeżdżonie. Jeszcze go prawie nie znałam, ale już zaczęłam się nim opiekować i musiałam go uprzedzić, żeby zanadto nie gadał. Na końcu bulwaru stał pomnik Nieznanego Żołnierza. Później wielokrotnie wieczorami po kolacji albo jakieś imprezie szliśmy na spacer „do żołnierza” i tam mogliśmy bezpiecznie rozmawiać na przeróżne tematy, a każdy dzień przynosił ich coraz więcej.

UROCZYSTE POSIEDZENIE W OBKOMIE PARTII KAŁMUCJI

Następnego dnia rano, blady Jan w garniturze i białej koszuli z krawatem czekał na mnie w holu. Powiedział, że czuje się słabo i nie wie, jak to posiedzenie wytrzyma. Próbowałam żartować, że jesteśmy bardzo ważni, że może już nikt nigdy nie będzie nas tak traktować, ale zrozumiałam, że te żarty były nie na miejscu, i zamilkłam. Nie powiedziałam, że rano dostałam telefon od naszego opiekuna Dr. B.D., który powiedział, że w Obkomie też oczekują od Dr. Drzeżdżona wystąpienia. Nie zdążyłam, a, szczerze mówiąc, nie odważyłam się donieść tej bomby do przygniecionego Jana. Jeszcze w Moskwie zwierzył się, że unika oficjalnych spotkań. Powiedziałam B.D., że Drzeżdżon przemawia wyłącznie na uniwersytecie i na konferencjach naukowych, ale B.D. chyba nie uwierzył: podczas dyskusji w Instytucie Jan nie wydał się osobą nieśmiałą. Powiedział: „Rozumiem, żartujesz”. Nie żartowałam, bałam się na serio, że Jan albo ucieknie, albo zachoruje. W tym czasie podjechał olbrzymi samochód z dyrekcją Instytutu i kierownictwem partyjnym i wyruszyliśmy na naszą golgotę.

Obkom Partii wyglądał dokładnie tak samo, jak dziesiątki innych partyjnych budynków – sporo takich widziałam. Podobno istniał pewien standard partyjnej architektury. Nie raz jeździłam z polskimi gośćmi po różnych zakątkach ZSRR i wiedziałam: im dalej na wschód, tym bardziej gościnność jest ceremonialna i pompatyczna.

Wschodnia serdeczność razem z entuzjazmem partyjnym nie była łatwa do strawienia dla takich osobników, jak mój podopieczny. Musiałam więc coś szybko wymyślić, żeby nas nie zdyskredytować.

Zrobiłam tak: po pierwsze, przedstawiłam gościa w najlepszym świetle, potem podobnie przedstawiłam Janowi dygnitarzy miejscowych. Tylko biedny Drzeżdżon był trochę zdziwiony i zagubiony, widać, czuł się niekomfortowo. Popatrzyłam naokoło jego oczami i zrozumiałam, że to wszystko: czerwone dywany, prezydium przy stole pokrytym kumaczem, portrety państwowych i partyjnych przywódców ZSRR i Kałmucji na ścianach wyglądało jak ilustracja do powieści Georga Orwella. I myśmy musieli – chcąc nie chcąc – w tym uczestniczyć.

Pierwsi dwaj mówcy po powitaniu honorowego gościa z bratniego kraju, mówili o polsko–radzieckiej przyjaźni i wspólnej walce z hitlerowskim najeźdźcą, ich wystąpienia były, jak zawsze, długie i nudne, przerywane oklaskami na sali. Jan dość dobrze rozumiał po–rosyjsku, nie musiałam tego tłumaczyć, mogłam obserwować. Na tym zakończyła się część oficjalna.

Trzeciego mówcę spotkaliśmy wcześniej w Instytucie i wiedzieliśmy, że jest profesorem historii. Krótko wspomniał o historii kraju i zaczął opowiadać o piśmiennictwie kałmuckim, o zmianach i rozwoju języka narodowego, o tym jak rosyjscy i polscy podróżnicy (wśród ostatnich często byli carscy zesłańcy na Syberię) zbierali i zapisywali pieśni dżangarczy. Z tego późnej zrodziła się „Dżangariada”, zbiór pieśni ludowych, epos kałmucki „Dżangar”. Usłyszeliśmy mnóstwo polskich nazwisk i to zupełnie zmieniło atmosferę na sali: Profesor przypomniał, jaką ważną rolę Polacy odegrali w reformie języka kałmuckiego, opowiedział o polskim językoznawcy i orientaliście Władysławie Kotwiczu. Kotwicz brał udział w kilku ekspedycjach do Kałmucji w latach 1894–1917 i na początku XX wieku przeprowadził reformę piśmiennictwa staro-kałmuckiego „Todo Biczyg”, a w 1915 roku opublikował podręcznik „Gramatyka języka kałmuckiego”.

Popatrzyłam na Jana: teraz wyglądał zupełnie inaczej – to była jego działka, uśmiechał się i jawnie zaangażował. Wykorzystałam moment i szepnęłam: „Chyba teraz wypada też coś powiedzieć, co Pan na to?”. Nic nie odpowiedział, ale wiedziałam – obmyśla to. I wtedy usłyszeliśmy słowa, które nareszcie wyjaśniły szczególną uroczystość posiedzenia: „A teraz, towarzysze, poprosimy naszego gościa – doktora filologii Jana Drzeżdżona, polskiego pisarza i literaturoznawcę, który przyjechał do nas w związku z przygotowaniem tłumaczenia eposu „Dżangar” na język polski, aby powiedział kilka słów. Jan Drzeżdżon – jeszcze jeden Polak, naukowiec, zajmuje się „Dzangarem” i to – bezcenny wkład do naszej narodowej literatury i kultury. Może doktor Drzeżdżon podzieli się swymi planami”.

Prawdziwa burza oklasków zagrzmiała na sali. Wszyscy wstali. Trochę zmieszany, ale uśmiechnięty Drzeżdżon popatrzył na mnie i zapytał: „Czy pani pomoże, przetłumaczy?” i skierował się na scenę. Podążyłam za nim narzekając pod nosem, że muszę tłumaczyć synchronicznie, bez przygotowania. Trudno, powinnam była o tym pomyśleć zawczasu.

Jan mówił płynnie, ładnie, opowiadał o swoim pierwszym spotkaniu z kałmucką poezją, zauroczeniu symboliką „Dżangaru”, bliską jego własnej, zajmującej dużo miejsca w jego twórczości. Powiedział, że nawet przełożył jedną pieśń – „O czynach Sawra Tiażołorukogo” na język polski. Poprzez starą poezję ludową zwrócił się do poezji współczesnej, opublikował w Polsce esej w czasopiśmie „Poezja # 5, 1979” – zarys historyczny „O poezji kałmyckiej”, tłumaczył na język polski takich poetów, jak Dawid Kugultinow i innych. Najbardziej bliskie mu są wiersze Kugultinowa, który twierdzi, że „kocha życie i dlatego pisze wiersze” – uważa to za swój „znak poetycki”. (Drzeżdżon, okazało się, też pisał wiersze, o czym wcześniej nie wiedziałam – i po polsku i w ojczystym języku kaszubskim.)

Po tym Drzeżdżon pokrótce opowiedział o narodzie kaszubskim, o niedoli tego narodu po najeździe nazistowskich Niemiec, o pierwszym na terenie polskim obozie koncentracyjnym Stutthof, w którym faszyści zabili tysiące Kaszubów, i to odbywało się niedaleko rodzinnego domu małego wrażliwego chłopca Jana. Skończył Jan tą smutną opowieść optymistycznie, powiedział, że mały naród może dużo osiągnąć, jeśli nie poddaje się i uparcie walczy o narodową tożsamość, własny język, kulturę, historię i literaturę.

Tym jeszcze raz zasłużył na owacje.

DEPORTACJA NARODU KAŁMUCKIEGO (1943–1944)

Wróciliśmy do Instytutu. Nikt z tych kto był z nami w obkomie, nie mógł pozbierać się i zacząć pracować. Myśmy z Janem poczuli, że po tym zebraniu nieco się zmieniło. Każdy w pokoju i każdy, kto tam wchodził, starał się powiedzieć Janowi cokolwiek ciepłego, podziękować, a niektórzy chcieli tylko uścisnąć mu dłoń. Oboje byliśmy wzruszeni. Widziałam, że coś tąpnęło, lody ruszyły: można rozmawiać o wszystkim, o gorzkich latach Kałmuków, o których wtedy nie rozmawiano nawet w rodzinnym gronie, wśród najbliższych, nie mówiąc już o obcych. Teraz, po wielu latach, po pieriestrojce sporo o tej tragedii napisano, ale w 1979 roku nawet ja, wiedząc o fakcie zesłania, nie znałam szczegółów deportacji Kałmuków na Syberię, likwidacji Kałmuckiej Autonomicznej Republiki Radzieckiej i zagładzie blisko połowy populacji narodu kałmuckiego. Od początku na nas robiło dziwne wrażenie, że mnóstwo mieszkańców Elisty po dwudziestce mówi po rosyjsku bez akcentu. W hotelu, w Instytucie, w obkomie, prawie wszędzie, poza może bazarem, ludzie z mongolskimi twarzami, mówili czysto w języku rosyjskim. Było jasne: mnóstwo z nich urodziło się albo wyrosło w Rosji, wielu tam skończyło szkołę i nawet własnych dzieci już prawie nikt nie uczył ojczystego języka.

Dwa ostatnie lata szkoły średniej chodziłam do szkoły w Abchazji (Abchaska ASRR) … W mojej klasie obok Rosjan, Ukraińców, Abchazów, Gruzinów, Ormian miałam dwie krymskie Tatarki, jednego Czeczeńca i jednego Greka, nad podziw cichych i skromnych. Wiedzieliśmy, że są z rodzin byłych zesłańców, ale o tym mówiono szeptem. Raz, wracając ze szkoły, dogoniłam jedną z tych tatarskich dziewczynek, bardzo ładną, z długimi warkoczami, w za dużej znoszonej sukience. Zagadałam, rozśmieszyłam, zaprosiłam ją do domu, ale odmówiła: rodzice nie pozwalają. Zapytałam, dlaczego? Dlatego że byli zesłani? Odpowiedziała, że w domu w ogóle nikomu nie pozwalają wspominać o życiu w Rosji.

– Było tam strasznie?

– Nie wiem, było bardzo zimno, głodno i pól roku w dzień i noc – ciemno, bo mieszkaliśmy za Kręgiem Polarnym. Proszę cię, nie mów o tym w szkole.

Przysięgłam, że nie powiem.

Moja nowa przyjaciółka miała na imię Fatima. Bardzo ją polubiłam. Przynosiłam jej moje ulubione książki, zaczęłyśmy chodzić do szkoły razem, a po lekcjach czasem wybierałyśmy najdłuższą drogę do domu, żeby nagadać się dosytu. Ale zazwyczaj Fatima musiała jak najszybciej wracać do domu i pomagać matce. Widziałam, jak zmienia się Fatima poza szkolą, dowcipkuje, śmieje się do rozpuku. Pewnego razu pozwolono jej pójść ze mną na spacer po spełnieniu domowych obowiązków. Pobiegłyśmy do parku i tam w bezludnym miejscu Fatima bardzo poważnie zapytała:

– Chcesz posłuchać o wysiedleniu?

– Tak, jeżeli cię to nie boli.

– Może wtedy pozbędę się koszmarów nocnych… Słuchaj. Większość Tatarów krymskich deportowali do Uzbekistanu. Mój ojciec był działaczem niepodległościowym, dlatego naszą rodzinę zesłali na północ Syberii. Jechaliśmy razem z kałmuckimi zesłańcami. Mieliśmy jakieś ciepłe ubrania, trochę jedzenia – ktoś z przyjaznych krymczan uprzedził ojca i zdążyliśmy byle jak się przygotować . Kałmucy nie mieli nic. Stepowy naród, bez ciepłych rzeczy, bez jedzenia, w bydlęcych wagonach – w grudniu wieźli na północ. Jechaliśmy 15 dni w zaryglowanych wagonach bez ogrzewania, bez ubikacji, z minimalną ilością wody i chleba.

Część nie dojechała. Zmarłych nie zabierano.

Przyjechaliśmy. Mróz był niesamowity, w pustym śnieżnym polu stały baraki. Tak zaczęło się wygnanie dla tych, którzy przeżyli podróż pociągiem. Połowa, może trochę mniej, tego koszmarnego życia nie wytrzymała. Najgorsze, że dorośli nie mieli pracy, a rodzinny zasiłek był bardzo mały. Z mojej rodziny nie wszyscy wrócili.

Płakałam.

Fatima zamilkła, potem powiedziała:

– Przepraszam, że doprowadziłam cię do łez. Ostatni raz płakałam w marcu 1953 roku, kiedy ten szatan zdechł… płakałam z radości – powiedziała triumfująco i dziwnie dojrzale.

Rzuciłam się jej w ramiona. Ona mnie pocieszała.

“Słyszysz ten krzyk z wagonów?
Tam wiozą zesłańców plemię.
Śmierć najmniejszego z najmniejszych,
To wszystkich nas pohańbienie.
To nasza hańba i wina!
Zatrzymaj ten pociąg! Zatrzymaj!”

S. I. Lipkin, z poematu „Technik–Intendent”, przekład J.M.

Przyjechaliśmy z Drzeżdżonem do Kałmucji zaledwie 20 lat po rehabilitacji i powrocie z zesłania tych, którzy przeżyli, p powrocie narodu na ziemie przodków. Polowa – zginęła z głodu, chłodu, poniżenia…

Teraz niewielki fragment z Wikipedii o jednym z nieludzkich przestępstw stalinowskich przeciw własnych narodów, w tym wypadku, kałmuckiego.

“W 1943 roku Józef Stalin zdecydował o rozwiązaniu Kałmuckiej ASRR i wysiedleniu Kałmuków na wschód, skąd powrócili po jego śmierci, w latach 1957–1959. Przyczyną represji wobec Kałmuków był fakt, iż w czasie II wojny światowej ok. 5 tys. przedstawicieli tej narodowości służyło we wspomagającym Niemców Korpusie Kawalerii Kałmuckiej, zwany Kalmücken–Legion. Ciężki los spotkał tych Kałmuków, którzy pozostali w ZSRR. Deportacja Kałmuków – Operacja NKWD „Ułusy” – została uznana za akt ludobójstwa. 17 Marca 1956 roku Kałmucy zostali zrehabilitowani i otrzymali zezwolenie na powrót do ojczyzny.”

W tej krótkiej i suchej notatce z Wikipedii nie można zmieścić tragedii całego narodu; z ponad 150 tysięcy deportowanych polowa zginęła, płacąc za grzechy 2% obywateli Kałmyckiej ASRR. Cały naród został napiętnowany i nazwany „narodem zdrajcą”.

“Nie przetrwa trawa stepowa,
Nie przetrwa człowieczy los,
Kiedy najmniejsze z plemion
Rzucisz w ofiarny stos.”

S. I. Lipkin, z poematu „Technik–Intendent”, przekład J.M.

Za parę dni dowiedzieliśmy się, że Instytut urządza bankiet na naszą cześć i dostaliśmy oficjalne zaproszenie z załączoną listą gości. Na liście zobaczyliśmy nazwiska kierownictwa miasta, obkomu, Instytutu i naukowców od doktora wzwyż. Żadnych zwykłych śmiertelników… Zrozumieliśmy, że to jeszcze jedna impreza, której nie można uniknąć – i którą trzeba przeżyć.

Jan już trochę przyzwyczaił się do miejscowych zwyczajów. Najważniejsze dla niego było to, że pracowaliśmy codziennie po 8 godzin, i czasem udawało się szczerze porozmawiać z kolegami, poprosić ich, aby opowiedzieli o swoim dzieciństwie na Syberii, o szkole, stosunkach w rodzinie, pracy, o powrocie na ziemie kałmuckie. Dowiedzieć się, czy w tych latach mieli nadzieję na lepszą przyszłość. Dla Jana to, że usłyszał z ust żywych ludzi opowieści o życiu i śmierci krewnych, sąsiadów, całego narodu, o mocy ducha i zdolności przetrwania i zachowania zwykłej chęci życia, było chyba największą zdobyczą naszej wyprawy. Dla niego bardzo ważne było dowiedzieć się, że w nieludzkich warunkach zostawało miejsce dla dobroci, szlachetności, honoru.

Teraz, po wielu latach, kiedy już dawno nie ma z nami Jana Drzeżdżona, zostały jego książki, w których znajduję myśli i słowa o życiu, wypowiedziane podczas naszych z Janem spacerów po krótkim betonowym pasie w surrealistycznej scenerii. O wiele lepiej rozumem go teraz, choć Jan najlepiej sam o tym powiedział.

A oto jak po kilku latach od naszej podróży Jan zaczyna swój szkic “Ulotna kruchość literatury. (Moje credo pisarskie): Credo mojego pisarstwa to poszukiwanie świata, w którym możliwe jest życie”.

BANKIET

W tym dniu zapytałam B.D. czego mamy spodziewać się wieczorem na przyjęciu. Powiedział, że szykuje się nieformalna zabawa z dobrą ucztą, dobrymi napojami, tańcami. Na wszelki wypadek nic nie powiedziałam Janowi – przypuszczałam, że takie rozrywki nie sprawiają mu przyjemności.

Pamiętam olbrzymią salę z ustawionymi w podkowę stołami, nakrytymi białymi obrusami. Porcelana wyglądała na wytworną, kieliszki na pewno były z dobrego kryształu, sztućce – ze srebra albo posrebrzane. Największe wrażenie na mnie zrobiły zakąski: stoły uginały się pod miskami z czarnym i czerwonym kawiorem, półmiskami z ułożonymi artystycznie solonymi i wędzonymi rybami, z niezliczonymi rodzajami wędlin, że świeżymi warzywami – i to w grudniu, kiedy poza cebulą i ziemniakami żadnych warzyw w sklepach nie było. W roku 1979 tak zastawione stoły rzadko można zobaczyć nawet na wytwornych przyjęciach. Przyjechałam z Moskwy, zaopatrzenie stolicy zawsze było nieporównanie lepsze niż gdziekolwiek na prowincji, ale tu, w Kałmucji, już widziałam, co może kupić w sklepie zwykły zjadacz chleba. Pomyślałam, iż Instytut na pewno nie mógł takiego bankietu urządzić, ta obfitość musiała pochodzić z zaplecza rządowych sklepów. I tu zauważyłam na stole całą baterię butelek z wódkami różnych gatunków, w tym Wyborową.

Jan patrzył na ten stół z przerażeniem. Zrozumiałam, dlaczego. Spojrzał na mnie i powiedział tylko: „Ratuj, Reniu!” – po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu, zwracał się do przyjaciółki.

– Nie ma czego się bać, damy sobie radę – odpowiedziałam spokojnie, bo już miałam plan, obmyśliłam zawczasu, jak będę ratować mego biednego abstynenta. Pod ścianami stali kelnerzy w białych fartuchach, dwóch z nich zostało przydzielonych wyłącznie nam dwojgu. Powiedziałam im, że nie piję wódki. Wiedziałam, iż tu kobieta niekoniecznie musi pić mocne trunki. Poprosiłam o butelkę niegazowanej wody mineralnej. Natychmiast została postawiona przed nami. Powiedziałam, ze mój kolega będzie mnie obsługiwał i dolewał wody kiedy trzeba. Nie zdziwili się i nalali Janowi przeznaczony do czerwonego wina kryształowy kieliszek wódki. Wszyscy pili wódkę z takich dużych kielichów. Poprosiłam o coś, czego nie było na stole, chyba masła do kawioru i musztardy, w taki sposób wysłałam obu kelnerów do kuchni i bez problemy wymieniłam nasze z Janem kieliszki. Popatrzył na mnie z podziwem. Tak zaczęliśmy tę grę z wysyłaniem kelnerów do kuchni, kiedy trzeba było zamieniać kielichy. Bardzo pomagało nam to, że wszyscy przy stole byli zajęci jedzeniem i piciem, nikt już nie bardzo uważał, co jemy i co pijemy, tylko ktoś z gospodarzy od czasu do czasu pytał Jana, czy ten ma pełny kielich. Jan radośnie odpowiadał „Da!”. Ale miałam jeden problem: przecież nie mogłam wypić całej lampki wódki jednym tchem. Dyskretnie odlewałam trochę do szklanki na wodę, trochę do sałatki, znów zamieniałam kielichy i kelner widział, że gościowi znowu trzeba dolać wódki. Gospodarze wypijali obowiązkowe toasty duszkiem: za zdrowie polsko-kałmyckiej przyjaźni, za powodzenia w tłumaczeniu „Dżangaru” i za zdrowie szanownego gościa. Na nas przestali zwracać uwagę. Widać dla zebranych na sali taka uczta nie często się zdarzała…

Teraz już można było odetchnąć. Jana ta „wymienianka” bawiła i był gotów grać dalej, a tu ktoś z gospodarzy zapytał, czy dr Drzeżdżon nie chce wznieść toastu. Ku memu zdziwieniu, Jan podskoczył i powiedział, że pije zdrowie człowieka, którego podziwia, Siemiona Lipkina, który tak genialnie przełożył epos kałmucki na język rosyjski, że „Dżangar” stał się mieniem ogólnonarodowym. Powtórzył: „Zdrowie Siemiona Lipkina!” – i wypił swoją lampkę (z wodą) do dna.

– Zdrowie Siemiona Lipkina! – krzyknęli na sali. – Nie potrzebujemy nowego przekładu „Dżangaru”! Nie zgodzimy się! I wszyscy wypili haustem. Jan nic nie zrozumiał, zapytał, co się stało? Skąd taki entuzjazm? Ale ja zrozumiałam bardzo dobrze i z radości golnęłam sobie cały kielich. Powiedziałam: „Wyjaśnię ci to późnej”. Teraz już powinnam była uważać, bo wypiłam wódki ponad miarę, po której mogłam się kontrolować – przecież znajdowałam się na służbie. Panowałam nad sobą, ale już liczyłam minuty do końca przyjęcia, żeby uniknąć kompromitacji.

Na szczęście zjawili się muzycy i zagrali kałmuckie melodie. Mężczyźni zaczęli tańczyć coś w rodzaju ludowych tańców. Jeden z naczalników spróbował wyciągnąć Jana na parkiet, ale ten stanowczo odmówił. Wtedy naczalnik pociągnął mnie za rękę i znalazłam się w kręgu tańczących. Starałam się powtarzać jego ruchy.

Bankiet skończył się, obeszło się bez żadnych wpadek i wreszcie wyszliśmy na świeże powietrze, którego bardzo potrzebowałam. Nie pytając czy mogę, Jan stwierdził: „Idziemy do żołnierza”. Musiałam zebrać resztkę sił i poszliśmy.

Jan stanął pośrodku drogi i powiedział:

– Dziękuję. Jestem twoim dłużnikiem do grobowej deski.

SIEMION IZRAILEWICZ LIPKIN (S.I.)

– A teraz mam jedną prośbę. Objaśnij mi, co tam było z Siemionem Lipkinem? To dla mnie bardzo ważne. – zapytał Jan.

– Dobrze, opowiem, ale musimy gdzieś usiąść. – Usiedliśmy na kamiennym parapecie. Jan słuchał nie przerywając. – Już wiesz, że Lipkin jest znanym poetą, cenionym za przekłady epiki wschodniej. Tłumaczył „Dżangara” – jeszcze przed wojna, w 40 roku, późnej – kirgiski „Manas” i wielu innych. Za „Dżangara” Lipkin został odznaczony tytułami: „Narodowy poeta Kałmucji” i „Bohater Kałmuckiej ASRR”. Przy tym jego własne wiersze są niedocenione. Od czasu wczesnej młodości mało co było publikowane, a pierwszy tomik jego poezji ukazał się, kiedy skończył 56 lat. Na szczęście nie głodował, przekłady ludowych eposów narodów ZSRR karmiły go. Lipkin nauczył się języka kałmuckiego tłumacząc „Dżangara”. Przeszedł z Kałmukami przez piekło wojny – walczył w kawaleryjskiej dywizji kałmyckiej Czerwonej Armii – stąd ich głębokie związki ludzkie i duchowe. Przyjaźń z zesłańcami często groziła Lipkinowi wygnaniem ze Związku Pisarzy ZSRR i mogła skończyć się aresztem. Dzięki Bogu, do tego nie doszło, ale autor wielokrotnie był ofiarą napadów w prasie radzieckiej: za tłumaczenie utworów to „burżuazyjnych nacjonalistów wschodnich” („Manas”), to „wrogów narodu radzieckiego, kolaborantów z faszystami” (kałmucki „Dżangar”, kabardyńskie „Narty”).

Oto co pisał poeta w autobiografii, wydanej w 2006 roku: „Jestem wdzięczny losowi za to, że upalnym latem 1942 roku, w szeregach 110 dywizji kawalerii, dzieliłem z Kałmukami-wojownikami niebezpieczeństwo bitew i ciężką gorycz naszego tymczasowego odwrotu. Kiedy w czasach stalinizmu postanowiono zlikwidować całe narody – Kałmuków, Czeczeńców, Inguszy, Bałkarów, Tatarów Krymskich, wariowałem z nieznośnego bólu. Szlochałem nocami, wspominając zesłanych przyjaciół. Ten ból dręczy mnie do dziś”.

Lipkin nazwał tę akcję ludobójstwa „rzeką krwi”, ciężko przeżył tragedię narodu kałmuckiego . Jako jeden z nielicznych nie zerwał stosunków z kałmuckimi przyjaciółmi, nie przestawał pisać do nich listów, co było aktem heroizmu – wtedy reżim uważał to za przestępstwo polityczne.

“Wielu umrze,
Półmartwych przywiozą
Dla kazachskich kołchoźnych robót,
Skaleczą ciało i duch – cały naród.”

Ten poemat, napisany w 1961 roku, został wydany dopiero po pierestrojce.

Ciągnęłam swoją opowieść dalej.

– W Kałmucji Lipkina lubią. Dopiero tutaj dowiedziałam się, że pod pretekstem, iż lipkinski przekład „Dżangaru” jest archaiczny, „Moskwa” naciska, żeby Kałmucy przygotowali „rybkę”, a „młodzi utalentowani rosyjscy poeci” zrobili z tego współczesną poezję. I tu zdarzyło się coś niebywałego. Władze Kałmucji, posłusznie spełniające każdą dyrektywę „starszego brata”, kategorycznie odmówiły przeróbki klasycznego eposu narodowego. Właśnie wtedy przyjechaliśmy z tobą do Kałmucji. A przyczyną nielaski dla Lipkina był samizdacki almanach „Metropol”. Pierwsze wydanie zawierające prozę i lirykę, zakazane przez władze radzieckie, ukazało się w 1979 roku (nakład – 12 egzemplarzy). Młodzi pisarze Jewgienij Popow i Wiktor Jerofiejew, już przyjęci do Związku Literatów ZSRR, zostali z niego wykluczeni, co spowodowało na znak protestu wystąpienie ze związku Pisarzy ZSRR Inny Liśniańskiej, Siemiona Lipkina, Wasilija Aksionowa. Większość autorów utworów umieszczonych w almanachu znalazła się na niejawnym indeksie i nie byli publikowani w pierwszym obiegu.

Opowiedziałam Janowi całą tę historię, siedząc na parapecie obok naszego „żołnierza”. Zaproponowałam po powrocie do Moskwy odwiedzić Lipkina – niech wie, jak Kałmucy są wobec niego lojalni. Niech się ucieszy.

– Znów jest na indeksie, i który to już raz zatrzasnęły się drzwi wydawnictw przed nim..,

– Bardzo dobrze wiem, co to znaczy: zamknięte drzwi wydawnictw. Ale u mnie powody były zupełnie inne. Kiedyś ci o tym opowiem. Teraz idziemy do hotelu, widzę, że jesteś bardzo zmęczona.

POWRÓT DO MOSKWY

Ostatnie dni spędziliśmy przeważnie pracując. Korespondent gazety „Sowietskaja Kalmykia” zrobił wywiad z Drzeżdżonem, gdzie na pytanie o jego zainteresowaniu „Dżangarem”, Jan odpowiedział: „Kultura kałmucka przyciąga mnie, badam ją…” („Sowietskaja Kalmykia”, 5.12.1979 – N232).

Pożegnaliśmy się z kolegami w Instytucie bardzo ciepło. Jan z całego serca podziękował im za pomoc i gościnność, za obfite wyposażenie w materiały o „Dżangariadzie”. Powiedział, że „…w pełni osiągnął cel przyjazdu do Kałmucji”.

Od razu po powrocie do Moskwy zadzwoniłam do S. I. Lipkina. Telefon odebrała żona, poetka Inna Liśniańska. Wytłumaczyłam z czym przyjechaliśmy z Elisty i bardzo chcielibyśmy spotkać się z S. I. Powiedziała – że niestety, mąż źle się czuje i nie może nas przyjąć. Byliśmy rozczarowani. Na wszelki wypadek zadzwoniłam do przyjaciółki, która przyjaźniła się z Lipkinami i poskarżyłam się: – coś w głosie Liśniańskiej wydało mi się… dziwne. Poprosiłam koleżankę o sprawdzenie, czy S. I. naprawdę jest chory. Nie był. No proszę! Jednak intuicja mnie nie zawiodła – bali się prowokacji, przeprosili i serdecznie zaprosili na herbatę.

Wieczór u Lipkinów był jednym z tych niezapomnianych spotkań, kiedy od pierwszej chwili jest jasne, iż w mieszkaniu znaleźli się „sami swoi”. Przede wszystkim złożyliśmy z Janem relację o bankiecie i toastach za zdrowie Siemiona Lipkina. Jan udawał, jak pil wódkę z dużego kieliszka. S. I. śmiał się do łez. Rozmawialiśmy o Kałmucji, „Dżangarze”, w ogóle o poezji – o deportacji też. Jan obrzucał gospodarza pytaniami i S. I. z zauważalną radością odpowiadał. Już wspominałam, jak Jan cenił wiersze Dawida Kugultinowa, teraz chciał usłyszeć opinię S.I. Poprosił Lipkina, aby trochę opowiedział o jego życiu.

Ani Jan, ani ja nie wiedzieliśmy, że pod koniec Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w maju 1944 roku Dawida Kugultinowa razem ze wszystkimi Kałmukami odwołano z frontu i zesłano na Syberie – chociaż wojna jeszcze się nie skończyła. W kwietniu 1945 roku zesłaniec Kugultinow został aresztowany za pisemny protest przeciwko deportacji Kałmuków i skazany na 6 lat łagru według artykułu № 58, §10 stalinowskiego kodeksu karnego – „antyradziecka agitacja i propaganda”. Spędził 15 lat na zesłaniu i w łagrze w Norylsku, za Kręgiem Polarnym. Rehabilitowany we wrześniu 1956 roku, wrócił do Kałmucji.

S. I. Lipkin był skarbnicą wiedzy o literaturze i literatach. Wydawało się, że znał wszystko i wszystkich. Spotykał się z Osipem Mandelsztamem, Mariną Cwietajewą, Anną Achmatową i z wielu, wielu innymi wspaniałymi poetami rosyjskimi. W dodatku był mistrzem opowiadania. Nie chciało się nam wychodzić z ich domu. Nie tylko dla Jana, dla mnie też ten nadzwyczajny wieczór pozostał w pamięci jako dar losu.

PAMIĘTAM JANA DRZEŻDŻONA

Jeszcze raz zobaczyłam się z Janem Drzeżdżonem w sierpniu 1980 roku, kiedy prywatnie przyjechałam do Polski. Spotkaliśmy się jak bliscy przyjaciele. Wtedy poznałam jego uroczą żonę Urszulę, razem jeździliśmy na budowę ich domu we Władysławowie. Jan pokazał mi Kaszuby, Gdynię i Gdańsk, Uniwersytet Gdański, gdzie pracował. Chodziliśmy na długie spacery, wtedy usłyszałam opowieść o jego trudnej drodze do uznania, którą już niewątpliwie miał za sobą. W Warszawie razem odwiedziliśmy słynnego krytyka literackiego Henryka Berezę i opowiedzieliśmy mu o naszej podróży do Kałmucji i wieczorze u Siemiona Lipkina. Na własne uszy słyszałam, jak Bereza chwalił powieści Jana. Myślę, że wtedy jeszcze nie mogłam w pełni tego docenić – nie miałam dostępu ani do krytyki utworów Jana, ani nie zdawałam sobie sprawy, jaki naprawdę był odbiór powieści Drzeżdżona przez wydawców i czytelników.

Wyjechałam z Warszawy w ostatni dzień sierpnia 1980 roku. Już w Moskwie dowiedziałam się o strajku w Stoczni Gdańskiej.

Zaczynała się nowa epoka nie tylko w Polsce, ale i w ZSRR. W tych latach o publikacji autora przyszłych powieści „Miasto Automatów” i „Karamoro” nie mogło być mowy. Dobrze, że udało mi się opublikować recenzje dwóch książek – bajek o Patalonkach. Kiedy w 1984 roku przyniosłam do redakcji miesięcznika recenzję powieści „Karamoro” przyjazna redaktorka wystrzeliła: „Oszalałaś? Czy nie rozumiesz, że dziś to nie nadaje się do publikacji”?

Rozumiałam, ale chciałam spróbować (A nuż weźmie!) i chociażby jeszcze raz zaznaczyć imię polskiego pisarza Jana Drzeżdżona, książki którego polubiłam. Jan później wysyłał mi wszystkie swoje świeżo wydane powieści w latach 1980-1986, część z nich z dedykacjami. O te książki troszczę się i wożę ze sobą po świecie jak prawdziwy skarb. Jedną z dedykacji zrozumiałam dopiero teraz po przeczytaniu wspaniałej monografii autorstwa Marii Jentys–Borelowskiej „Ogrody zamyśleń, marzeń i symboli. Rzecz o Janie Drzeżdżonie”, W tej monografii poza walorami artystycznymi i literaturoznawczymi powstał autentyczny portret nie tylko nadzwyczajnego pisarza, ale żywego człowieka, ze wszystkimi jego zaletami i słabostkami – właśnie takim go pamiętam.

Maria Jentys-Borelowska znała Jana z wczesnej młodości, przyjaźniła się z nim i jego zoną Urszulą, całą rodziną. Cokolwiek pisze – wie z pierwszej ręki: tak na przykład wspomina epizod z udziałem nauczycielki szkoły podstawowej Jana Katarzyny Kreuzer, która pomogła mu przełamać lęk i po raz pierwszy wejść do szkoły. „Tak się też stało, a wtedy ona, Katarzyna Kreuzer, uśmiechnęła się do przerażonego malca, ujęła go za rękę i podprowadziła, a on postąpił za swoją wybawczynią… Po latach zaczął głosić legendę o nauczycielce, dzięki której zdołał przetrwać tamten trudny czas, a z jej niezapomnianego uśmiechu wyprowadził postać bohaterki jednego ze swych pierwszych opowiadań”.

Ja, w swej roli przewodniczki Jana, opiekowałam się przecież nie dzieckiem, ale bardzo wrażliwą osobą, poetą, który doznał w życiu wielu urazów i dlatego tak bardzo doceniał ludzką dobroć, a nawet zwykły szczery uśmiech.

Oto jaką dedykację do „Karamoro” otrzymałam i bezmiernie cenię: “Reginie za Jej życzliwy i szczery uśmiech, który miała kiedyś dla mnie dedykuję Jan Drzeżdżon, 9.V.1984 r.”

Autorstwo: Rena Kownacka
Źródło: StudioOpinii.pl


TAGI: , , , ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.