Osłabiona wszechwładza Waszyngtonu

Opublikowano: 24.11.2013 | Kategorie: Polityka, Publicystyka

Liczba wyświetleń: 480

Ponad 20 lat po upadku bloku radzieckiego i zakończeniu zimnej wojny, nowy ład międzynarodowy ciągle nie jest ustabilizowany, a czasy, w których Stany Zjednoczone narzucały swoją wolę całemu światu, minęły. Na Bliskim Wschodzie coraz gorzej sobie radzą, bo choć nadal starają się powstrzymać Iran oraz chronić Izrael i Arabię Saudyjską, ich uwagę przykuwają Chiny. Jedno coraz trudniej przychodzi im pogodzić z drugim.

Od początku wojny domowej w Syrii prezydent Barack Obama dawał wyraźnie do zrozumienia, że wolałby uniknąć bezpośredniej interwencji wojskowej Stanów Zjednoczonych. Jego zdaniem, Ameryka stoczyła już dość wojen na Bliskim Wschodzie, a konflikt ten nie zagraża jej podstawowym interesom. Dlaczego zatem Obama dokonał wolty, grożąc docelowymi uderzeniami w reżim syryjski po tym, jak 21 sierpnia użyto broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej? Dlaczego konflikt przesunął się nagle z marginesu w samo centrum amerykańskiego zainteresowania strategicznego? Dlaczego w takiej właśnie chwili?

Dotychczas konflikt syryjski odgrywał poślednią rolę w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Nawet po dwóch latach krwawych bojów i w obliczu ponad 100 tys. zabitych, amerykańska klasa polityczna w większości nadal była przeciwna bezpośredniemu zaangażowaniu USA. Obama zadowalał się „służbą minimum”, apelując do prezydenta Syrii, Baszara al-Assada, aby zrezygnował z władzy, i obiecując pomoc techniczną świeckim i umiarkowanym nurtom w łonie sił powstańczych. Odmawiał dostaw broni ciężkiej, których się domagały, i podjęcia jakichkolwiek działań, które doprowadziłyby do zmiany układu sił w terenie. Co prawda wobec szerzących się masakr i wzrostu liczby ofiar wśród ludności cywilnej zgodził się zwiększyć pomoc amerykańską dla powstańców i rozważyć możliwość przeprowadzenia ograniczonej operacji wojskowej. Sprecyzował jednak natychmiast, że dojdzie do niej tylko wtedy, gdy Assad przekroczy „czerwoną linię”, stosując gazy bojowe lub zaopatrując w nie bliskie reżimowi grupy zbrojne [1].

TO MUSI COŚ ZNACZYĆ

Atak chemiczny z 21 sierpnia, naruszając granicę publicznie wytyczoną w Białym Domu, wymagał więc amerykańskiej reakcji wojskowej, bo w przeciwnym razie pierwsze mocarstwo światowe zdyskredytowałoby się w oczach „społeczności międzynarodowej”. „Odmawiając działania, podkopiemy wiarygodność innych zaangażowań w sprawy bezpieczeństwa, do których zobowiązały się Stany Zjednoczone”, wyjaśnił sekretarz obrony, Charles („Chuck”) Hagel. „Nazwa Stany Zjednoczone musi coś znaczyć. Chodzi o stawkę o żywotnym znaczeniu dla polityki zagranicznej i dla zobowiązań podjętych wobec naszych sojuszników.” [2]

Gdy narastała wrogość opinii amerykańskiej do uderzeń w reżim syryjski, kalkulacje strategiczne Obamy zakłóciły dwa czynniki: z jednej strony zaangażowanie w konflikt syryjski innych aktorów regionalnych, zdecydowanych wykorzystać sytuację we własnym interesie, czy to za pośrednictwem dostaw broni, czy też bezpośrednio uczestnicząc w walkach; z drugiej – coraz większa rola, przypadająca wśród tych aktorów strategicznym przeciwnikom Stanów Zjednoczonych, takim jak Iran i Hezbollah. Wyraźne pragnienie Obamy, aby Syria pozostała na peryferiach interesów amerykańskich, zderzało się, jego zdaniem, z postawą rozmaitych aktorów, którzy zamierzali skorzystać z tego „zaniedbania”.

W oczach Waszyngtonu Bliski Wschód rozdzierają dwa środki ciężkości: Izrael na zachodzie i monarchie naftowe na wschodzie. O ile sojusz z Izraelem pozostaje ostoją polityki amerykańskiej w regionie, o tyle państwom znad Zatoki nadal przypada kluczowa rola jako posiadaczom manny energetycznej i jako przeciwwadze Iranu. Od dziesięcioleci w interesie strategicznym Stanów Zjednoczonych leży zapewnianie zarówno bezpieczeństwa Izraelowi i Arabii Saudyjskiej, jak i niezakłóconych dostaw ropy naftowej znad Zatoki na rynki światowe. Taka polityka przekłada się na zmasowaną ingerencję w miejscowe sprawy i, od czasu do czasu, na ekspedycje wojskowe [3].

Dotychczas Syria interesowała zatem Stany Zjednoczone tylko w takiej mierze, w jakiej wchodziła w paradę Izraelowi i monarchiom naftowym. Dlatego Biały Dom gorąco powitał udział Syrii w koalicji antyirackiej, utworzonej w 1990 r. przez prezydenta George’a H. Busha, a jednocześnie energicznie piętnował syryjskie poparcie dla libańskiego Hezbollahu. Sama Syria mało go obchodziła.

Nawet to, co nazywa się „arabską wiosną” 2011 r., nie naruszyło tej obojętności: Stany Zjednoczone odegrały decydującą rolę w transformacjach politycznych w Egipcie, Libii i Jemenie, ale trzymały się z dala od wstrząsów w Syrii. Ich postawa uległa zmianie dopiero wtedy, gdy na Syrii zogniskowała się uwaga mocarstw regionalnych.

Co więcej, konsekwencje konfliktu w ościennym państwie niepokoją przywódców izraelskich: narastająca zależność Assada od posiłków, których dostarcza mu Hezbollah, może spowodować zmasowany napływ broni z Syrii do południowego Libanu, a kruchą Jordanię, ważnego sojusznika Stanów Zjednoczonych, destabilizuje napływ uchodźców syryjskich. Z drugiej strony, monarchie naftowe wykorzystują kryzys syryjski do prowadzenia za pośrednictwem prokurentów wojny z Iranem, przy czym każdy obóz stara się doprowadzić do fiaska ingerencji przeciwstawnego obozu [4].

Tak, jakby tego wszystkiego było mało, Rosja od dawna ma liczne wspólne interesy z Syrią. Chodzi zwłaszcza o bazę morską w Tartusie – jest to jedyna rosyjska baza wojskowa poza obrębem dawnego imperium radzieckiego – oraz o kontrakty na dostawy uzbrojenia. Dla Rosji amerykański brak zainteresowania Syrią to znakomita okazja, aby rozszerzyć swoje wpływy kosztem Stanów Zjednoczonych [5].

JAK URATOWAĆ STREFĘ WPŁYWÓW?

Ta ryzykowna sytuacja nie umknęła uwadze doradców wojskowych Białego Domu. Od kilku miesięcy działają oni coraz bardziej namiętnie na rzecz interwencji wojskowej, gdyż, zgodnie z ich kalkulacjami, tylko ona może pozwolić na utrzymanie amerykańskiej strefy wpływów w tym regionie w stanie nietkniętym. W czerwcu br. decyzja Obamy, aby dostarczyć powstańcom broń, a nie tylko „nieśmiercionośny” sprzęt, który już otrzymywali, odzwierciedlała zmianę orientacji. W tym samym czasie prezydent postanowił również zintensyfikować swoje zabiegi dyplomatyczne, które miały na celu znalezienie niewojskowego rozwiązania konfliktu syryjskiego [6].

Pod pewnym względem ta zmiana pozycji geostrategicznej jest ubocznym skutkiem wyrażonej przed dwoma laty przez Obamę woli reafirmacji autorytetu Stanów Zjednoczonych w Azji i na Pacyfiku. Priorytetem jest bowiem stawienie czoła erozji wpływów amerykańskich w tej części świata i przeciwstawienie się narastającej hegemonii wielkiego rywala chińskiego, któremu Stany Zjednoczone, zaabsorbowane wojnami w Iraku i Afganistanie, dały wolną rękę. Efekt wahadła sprawił, że ten powrót Stanów Zjednoczonych na scenę azjatycką stworzył na Bliskim Wschodzie wolną przestrzeń, co wykorzystują dziś Iran, Rosja i inni, rywalizując o to, komu w tej grze przypadną pierwsze skrzypce. Z wynikającymi z tego niepokojami w Waszyngtonie, wiąże się nagłe zajęcie przez Obamę stanowczej postawy wobec Assada.

Amerykański prezydent, angażując się w proces dyplomatyczny, chce jednym strzałem ustrzelić dwa zające. Po pierwsze, pierwszoplanowa rola, przydzielona Kremlowi w rokowaniach, uplasowała Rosję w świetle reflektorów „społeczności międzynarodowej”, co może odstręczyć ją od dalszej destabilizacji regionu. Po drugie, konfiskata i zniszczenie syryjskich składów gazów bojowych – nadal nie wiadomo, jakie środki techniczne, logistyczne i finansowe mają to zapewnić – może zachęcić Iran do większej elastyczności w obliczu nacisków międzynarodowych, związanych z jego programem nuklearnym.

Wydaje się, że minęły czasy, gdy Stany Zjednoczone narzucały swoje poglądy całemu światu i że Biały Dom żongluje teraz dwoma nie zawsze możliwymi do pogodzenia celami: wyhamowaniem wpływów chińskich poprzez wzmocnienie własnej pozycji w Azji i powstrzymaniem apetytów Iranu i Rosji na Bliskim Wschodzie poprzez zaangażowanie się w konflikt syryjski [7].

Autor: Michael T. Klare
Tłumaczenie: Zbigniew Marcin Kowalewski
Źródło: Le Monde diplomatique – edycja polska

PRZYPISY

[1] Zob. J. Ball, „Obama Issues Syria a Red Line Warning on Chemical Weapons”, The Washington Post, 20 sierpnia 2012 r.

[2] Oświadczenie Charlesa Hagela przed senacką komisją spraw zagranicznych, 3 września 2013 r.

[3] Zob. A. Gresh, „De l’impasse syrienne à la guerre régionale”, Le Monde diplomatique, lipiec 2013 r.

[4] M.T. Klare, Krew i ropa, Warszawa, Akces 2006; M. Palmer, Guardians of the Gulf, Nowy Jork, Free Press 1992.

[5] T. Arango, A. Barnard, D. Adnan, „As Syrians Fight, Sectarian Strife Infects Mideast”, The New York Times, 1 czerwca 2013 r.

[6] Y. Beinglass, D. Brode, „Russia’s Syrian Power Play”, The New York Times, 30 stycznia 2012 r.

[7] M. Mazzetti, M.R. Gordon, M. Landler, „U.S. Is Said to Plan to Send Weapons to Syrian Rebels”, The New York Times, 13 czerwca 2013 r.


TAGI:

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

5 komentarzy

  1. Hassasin 24.11.2013 08:48

    Dobrze.. a gdzie bajki o tym że,
    Primo: Syria, Jemen, Libia, Sudan i Iran mają ZALEŻNE banki narodowe ( czyt. mogą drukować sobie kasę nieobciążona długiem ) , które to też nie biorą udziału w globalnym cyrku zwanym DERYWATY (finansowe instrumenty pochodne)
    Duo: Syria ma niedawno odkryte , jedne z największych złóż ropy i gazu.
    Jaka wolność !? Jaka demokracja !? Jak mawiał Clinton: ,,gospodarka głupcze !,,
    Interes, interes oraz interes.

  2. Hassasin 24.11.2013 08:51

    …niektóre miały banki zależne. Trzeba używać co do nie których banków krajowych już, czasu przeszłego.

  3. Luk 24.11.2013 23:31
  4. Dergod 25.11.2013 06:45

    Słaby, nierzetelny i tendencyjny art.

  5. Bond James Bond 26.11.2013 08:40

    Stek bzdur. Tak dwoma słowy można określić ten artykuł. Autom zapewne niedoczytał jak wygląda infiltracja USA przez Bractwo Muzułmańskie, łącznie z publikacją zamówionych przez nich artykułów podrzegających do wojny , w gazecie wydawanej dla senatu USA. Stany chylą się ku upadkowi przez działania Baracka Husseina Obamy.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.