Malcy

Opublikowano: 01.07.2017 | Kategorie: Opowiadania

Liczba wyświetleń: 1287

— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.

— Włodzio przyjechał! — pisnęła Natalia, wbiegając do jadalni.

— Ach, mój Boże!

Cała rodzina Korolewych, która z godziny na godzinę wyczekiwała swego Włodzia, rzuciła się do okien.

Przed gankiem stały szerokie sanie, trójka białych koni buchała kłębami pary. Sanie były puste, gdyż Włodzio stał już w sieni i czerwonymi od mrozu palcami rozwiązywał baszłyk. Jego gimnazjalne palto, czapka, kalosze i włosy na skroniach pokryte były szronem, a cała postać od stóp do głów wydawała taki smaczny, mroźny zapach, że patrząc nań, chciało się przemarznąć i zawołać: — „Brrr!”— Matka i ciotka rzuciły się na niego i poczęły go ściskać i całować. Natalia upadła mu do nóg i ściągała z nich walenki, siostry jęły świergotać, drzwi skrzypiały, a ojciec Włodka wpadł do przedpokoju tylko w kamizelce i z nożycami w ręku i krzyknął wystraszonym głosem:

— A myśmy cię jeszcze wczoraj oczekiwali! Czyś dobrze dojechał? Szczęśliwie? Ach, mój Boże, dajcież mu się z ojcem przywitać! Czyż nie jestem ojcem?

— Hau! hau! — ryczał basem „Milord”, ogromne, tłuste psisko, uderzając ogonem o ściany i meble.

Wszystko zlało się w jeden radosny gwar, który trwał dwie minuty. Kiedy pierwszy wybuch radości przeszedł, Korolewowie spostrzegli, że prócz Włodka, znajduje się w przedpokoju jeszcze jeden mały człowiek, otulony w chusty, szale i baszłyki i pokryty szronem; stał on nieruchomo w kącie w cieniu dużego lisiego futra.

— A to kto jest, Włodziu? — spytała szeptem matka.

— Ach! — spostrzegł się Włodzio. — To jest… mam zaszczyt przedstawić, mój kolega Czeczewicyn, uczeń drugiej klasy… Przywiozłem go ze sobą, jako gościa.

— Bardzo nam przyjemnie, prosimy serdecznie! — wyrzekł radośnie ojciec. — Przepraszam, że jestem po domowemu, bez surduta… Pozwól pan! Niech Natalia pomoże panu się rozebrać. Ach, mój Boże, zabierzcie stąd tego psa! Kara Boska!

Wkrótce potem Włodzio i jego przyjaciel, oszołomieni hałaśliwym przyjęciem i jeszcze różowi od zimna, siedzieli przy stole i pili herbatę. Zimowe słonko, przenikając przez śnieg, co się układał w desenie na szybach, drgało na samowarze i kąpało swe czyste promienie w mosiężnej miseczce do płukania szklanek. W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, jak w ich przemarzniętych ciałach zmagało się wzajemne ciepło i zimno, nie chcąc sobie wzajem ustępować.

— Oto i Boże Narodzenie za pasem — mówił ojciec, skręcając papierosa z ciemno-rudego tytoniu. — A tak niedawno było lato i matka płakała, żegnając się z tobą… Czas szybko leci. Ani się obejrzysz, jak starość przyjdzie. Panie Czybisow, niech pan je, proszę się nie krępować. U nas bez ceremonii.

Trzy siostry Włodzia — Katia, Sonia i Masza — najstarsza z nich miała lat jedenaście — siedziały przy stole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego. Czeczewicyn był tego samego wieku i wzrostu, co i Włodek, lecz nie taki pucołowaty i biały, ale chudy, śniady i piegowaty. Włosy miał szczeciniaste, oczy — jak szparki, wargi — grube i w ogóle był bardzo brzydki i gdyby nie mundur gimnazjalny, można by, sądząc z powierzchowności, wziąć go za syna kucharki. Był ponury, milczał cały czas i ani razu się nie uśmiechnął. Dziewczynki, patrząc na niego, od razu zmiarkowały, że musi to być bardzo mądry i uczony człowiek. Przez cały czas myślał o czymś i tak był tym zajęty, że gdy go o coś zapytywano, wzdrygał się, potrząsał głową i prosił, by powtórzono pytania.

Dziewczynki spostrzegły, że i Włodek, zwykle wesoły i rozmowny, tym razem mało mówił, wcale się nie uśmiechał i nawet zdawał się niezadowolony, że przyjechał do domu. Podczas herbaty zwrócił się do sióstr tylko jeden raz i to z jakimiś dziwnymi słowami. Wskazał palcem na samowar i powiedział:

— A w Kalifornii, zamiast herbaty, piją dżin.

Był również zajęty jakimiś myślami i, sądząc ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu zamieniał z przyjacielem, myśli ich były wspólne. Po herbacie wszyscy udali się do dziecinnego pokoju. Ojciec z dziewczynkami usiedli przy stole i zajęli się robotą, przerwaną przez przyjazd chłopców. Robili ozdoby i łańcuchy z kolorowego papieru na choinkę. Było to pociągające i hałaśliwe zajęcie. Każdy nowy wykonany drobiazg dziewczynki witały okrzykami zachwytu, nawet przerażenia, jak gdyby ta rzecz spadła z nieba; ojczulek również się zachwycał i od czasu do czasu ciskał nożyce o podłogę, gniewając się, że są tępe.

Mamusia wpadała do dziecinnego pokoju, zakłopotana, i zapytywała:

— Kto wziął moje nożyczki? To znów ty je wziąłeś, Iwanie Mikołajewiczu.

— Boże drogi, nawet nożyczek nie dadzą! — odpowiadał płaczliwym głosem Iwan Mikołajewicz — i odchyliwszy się na oparcie krzesła, przybierał pozę człowieka skrzywdzonego, ale po chwili zachwycał się znowu.

Podczas swych poprzednich przyjazdów Włodek również brał udział w przygotowaniach do choinki lub też wybiegał na dwór popatrzeć, jak furman z pastuchem usypują śnieżną górę, lecz teraz ani on, ani Czeczewicyn nie zwracali żadnej uwagi na różnokolorowy papier i nie byli ani razu w stajni, lecz usiedli przy oknie i zaczęli ze sobą coś szeptać, potem otworzyli atlas i oglądali jakąś mapę.

— Z początku do Permu… — mówił cicho Czeczewicyn — stamtąd do Tiumeni… potem Tomsk… potem… potem… do Kamczatki. Stamtąd Samojedzi przewiozą nas łódkami przez cieśninę Behringa… Oto i Ameryka… Tutaj jest dużo zwierzyny.

— A Kalifornia? — spytał Włodek.

— Kalifornia jest niżej… Trzeba się tylko do Ameryki dostać, to Kalifornia już blisko. Pożywienie zdobywać sobie można polowaniami i grabieżą.

Czeczewicyn stronił cały dzień od dziewczynek i spoglądał na nie spode łba. Po podwieczorku przypadkowo pozostał sam z niemi przez parę minut. Nie wypadało milczeć. Chrząknął więc poważnie, potarł prawą dłonią lewą rękę, spojrzał ponuro na Katię i spytał:

— Czy panienka czytała Mayne-Reida?

— Nie, nie czytałam… Czy pan się ślizga?

Pochłonięty swymi myślami Czeczewicyn nic nie odpowiedział na to pytanie, lecz wydął policzki i westchnął, jakby mu było bardzo gorąco. Jeszcze raz podniósł wzrok na Katię.

— Kiedy stado bizonów pędzi przez pampasy, ziemia drży, a wówczas mustangi wierzgają i rżą z przerażenia.

Uśmiechnął się smutnie, po czym dodał:

— Również Indianie napadają na pociągi. Ale najgorsze — to moskity i termity.

— A to co takiego?

— To coś w rodzaju mrówek, tylko skrzydlatych. Bardzo mocno kąsają. Czy pani wie, kto ja jestem?

— Pan Czeczewicyn.

— Nie! Jestem Montigomo Szpon Jastrzębi, wódz niezwyciężonych.

Zupełnie niezrozumiałe słowa Czeczewicyna, jego ciągłe ciche rozmowy z Włodkiem i ta okoliczność, że Włodzio wcale się nie bawi z siostrami, lecz wciąż o czymś rozmyśla — wszystko to wydawało się dziwne i zagadkowe. Toteż obie starsze dziewczynki, Katia i Sonia, zaczęły pilnie śledzić chłopców. Wieczorem, gdy obydwaj kładli się spać, dziewczynki podkradły się pode drzwi i podsłuchały ich rozmowy. Och! Czego się dowiedziały!

Chłopcy chcieli uciec gdzieś do Ameryki poszukiwać złota; mieli już wszystko gotowe: pistolet, dwa noże, suchary, szkło powiększające, by rozniecać nim ogień, kompas i cztery ruble. Dowiedziały się, że będą musieli przejść pieszo kilka tysięcy wiorst, walczyć po drodze z tygrysami i z dzikimi, potem zdobywać złoto i kość słoniową, zabijać wrogów, brać udział w wyprawach korsarskich, pić dżin i w końcu pojąć za żonę jakąś piękność i uprawiać plantacje. Włodek i Czeczewicyn mówili z uniesieniem i przerywali sobie wzajemnie. Przy tym siebie nazywał Czeczewicyn: „Montigomo, Jastrzębi Szpon”, a Włodzia — „mój bladolicy brat”.

— Tylko nie mów nic mamie — powiedziała Katia Soni, idąc spać. — Włodek przywiezie nam z Ameryki złota i słoniowej kości, a jak powiesz mamie, to go nie puszczą.

W przeddzień wigilii Czeczewicyn cały dzień studiował mapę Azji i coś zapisywał. Włodek, smętny, jakby go coś ukąsiło, ponuro chodził po pokojach i nic nie jadł. Raz nawet zatrzymał się przed ikoną, przeżegnał się i powiedział:

— Boże, wybacz mnie grzesznemu! Boże, zachowaj moją biedną, nieszczęśliwą mamę!

Przed wieczorem rozpłakał się. Idąc spać, długo ściskał ojca, matkę i siostry, Katia i Sonia wiedziały, co to ma znaczyć, ale najmłodsza, Masza, nic nie rozumiała.

Wczesnym rankiem w dzień wigilijny Katia i Sonia wstały cicho i poszły zobaczyć, jak chłopcy będą uciekali do Ameryki. Podkradły się pode drzwi.

— Więc nie pojedziesz? — z gniewem pytał Czeczewicyn. — Mów, nie pojedziesz?

— Boże — cicho szlochał Włodek. — Jakże pojadę? Żal mi mamy.

— Bladolicy bracie mój, proszę cię, jedźmy! Zapewniałeś mnie przecież, że pojedziesz, sam mnie namówiłeś, a jak przyszło do jazdy — toś stchórzył.

— Ja… ja nie stchórzyłem, ale mnie… żal mamy.

— Powiedz, pojedziesz, czy nie?

— Pojadę, tylko… zaczekaj. Chce mi się pobyć w domu.

— W takim razie, jadę sam! — zdecydował Czeczewicyn. — I bez ciebie się obejdę. A jeszcze chciałeś walczyć, polować na tygrysy. Jeżeli tak, to daj mi moje kapiszony!

Włodek zapłakał tak gorzko, że siostry nie wytrzymały i również cicho zapłakały. Nastąpiło milczenie.

— Więc nie pojedziesz? — jeszcze raz spytał Czeczewicyn.

— Po… pojadę.

— To ubieraj się.

I Czeczewicyn, żeby zachęcić Włodka, wychwalał Amerykę, ryczał, jak tygrys, naśladował parostatek, klął, obiecywał oddać Włodkowi całą kość słoniową i wszystkie skóry lwie i tygrysie.

I ten chudy, śmiały chłopak o szczeciniastych włosach i piegowatej twarzy wydał się dziewczynkom czymś osobliwym i niezwykłym. To był bohater, stanowczy, nieustraszony człowiek, a ryczał tak, że stojąc za drzwiami, można było rzeczywiście pomyśleć, że to tygrys albo lew.

Kiedy dziewczynki wróciły do swego pokoju i zaczęły się ubierać, Katia z oczami pełnymi łez powiedziała:

— Ach, jak ja się boję!

Aż do drugiej godziny, to jest do obiadu, wszystko było spokojnie, ale podczas obiadu spostrzeżono nagle, że chłopców nie ma w domu. Posłano do czeladnej, do stajni, do oficyny rządcy — nigdzie ich nie było. Posłano na wieś, lecz i tam ich nie znaleziono. Herbatę też pito bez chłopców, a kiedy siadano do kolacji, mamusia niepokoiła się bardzo i nawet płakała. W nocy znów urządzono wyprawę na wieś, szukano nad rzeką z latarniami. Boże drogi, jakie się zrobiło zamieszanie!

Na drugi dzień przyjechał strażnik, pisano w jadalni jakiś papier. Mama płakała.

Lecz oto przed gankiem zatrzymały się sanie, a z trójki białych koni buchała para.

— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.

— Włodeczek przyjechał! — zaczęła piszczeć Natalia, wpadając do stołowego.

„Milord” zaszczekał basem — hau! hau! — Okazało się, że chłopców zatrzymano w mieście przy kramach miejskich (chodzili tam i rozpytywali, gdzie można dostać prochu). Włodek, gdy tylko wszedł do przedpokoju, zaszlochał i rzucił się na szyję matce. Dziewczynki z dreszczem przerażenia myślały o tym, co teraz będzie; słyszały, jak ojciec zaprowadził Włodzia i Czeczewicyna do swego gabinetu i długo rozmawiał z nimi; mamusia też mówiła i płakała.

— Czy to tak wolno? — upominał ojciec. — Dowiedzą się, nie daj Boże, w gimnazjum i wyrzucą was. Wstyd, panie Czeczewicyn! Nieładnie! To pan wymyślił, spodziewam się też, że rodzice ukarzą pana. Czy tak się robi? Gdzieście nocowali?

— Na dworcu! — z dumą odpowiedział Czeczewicyn.

Włodek potem leżał w łóżku i przykładano mu do głowy ręcznik, zmoczony w occie. Posłano gdzieś telegram, a następnego dnia przyjechała matka Czeczewicyna i zabrała swego syna.

Kiedy odjeżdżał, miał twarz surową, wyniosłą i żegnając się z dziewczynkami, nie rzekł ani słowa; wziął tylko zeszyt od Kati i napisał na pamiątkę:

„Montigomo Szpon Jastrzębi”.

Autorstwo: Anton Czechow
Tłumaczenie: A. W.
Źródło: WolneLektury.pl


Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.