Krótsza praca nie hańbi
Lewica nawołuje do kreowania większej liczby miejsc pracy, prawica do pracy bardziej wydajnej i cięższej. Marzenie ludzkości o automatyzacji i technologicznym postępie, dzięki któremu człowiek będzie pracował coraz mniej, wyrzucono na śmietnik utopijnej historii. Niesłusznie.
Futurolodzy z przeszłości, kłócący się niemal o wszystko, w jednej kwestii byli zgodni – w XXI wieku miało być mniej pracy, frustracji i stresów, za to więcej wolnego czasu, rozrywek i przyjemności. Gdyby spojrzeli na współczesny świat, w którym maszyny i technologie są w powszechnym użyciu, a masowa produkcja i automatyzacja dominuje w globalnej gospodarce, kręciliby z niedowierzaniem głowami, że statystyczny pracownik wciąż spędza w fabryce lub biurowcu od 10 do 12 godzin, wykonując proste, rutynowe, bezmyślne czynności.
Według Office for National Statistics (ONS) w Wielkiej Brytanii człowiek zatrudniony na pełnym etacie pracuje średnio prawie 43 godziny (42,7) – o 5 więcej niż statystyczny Europejczyk. Więcej pracują jedynie Austriacy (43,7) i Grecy (43,7). Biorąc także pod uwagę fakt, że 14 mln osób pracuje na pół etatu, gdyż nie mogło znaleźć pracy w pełnym wymiarze godzin, staje się jasne, że nawet nisko płatna, mało rozwijająca i rutynowa praca stała się najwyższą wartością. W lutym na 8 stanowisk baristy w nowo otwartej kawiarni w Nottingham zaaplikowało ponad 1700 osób. Pracownicy wykwalifikowani i specjaliści godzą się na niższe zarobki i większą liczbę godzin. Absolwenci uniwersytetów zaciekle walczą o bezpłatne staże, a tzw. McJobs przestały być uważane za posady degradujące społecznie. Rząd Davida Camerona rozważa zniesienie płacy minimalnej, co w konsekwencji zmusi mało zarabiających pracowników do walki o nadgodziny i szukania dodatkowych posad. Dziś, podobnie jak ponad 200 lat temu, kiedy to francuski myśliciel Paul Lafargue publikował swój pamflet „The Right To be Lazy” (Prawo do lenistwa), „dziwaczne szaleństwo ogarnęło (…) cywilizację kapitalistyczną. To szaleństwo pociąga za sobą osobiste i społeczne niedole, torturujące od dwóch wieków zmęczoną ludzkość. Tym szaleństwem jest miłość do pracy, wściekła namiętność pracy aż do wyczerpania sił witalnych osobnika i jego potomstwa”.
PRAWO DO LENISTWA
Dla poprzednich pokoleń konstatacja o długich godzinach pracy w dobie cyfrowej rewolucji byłaby niezwykle rozczarowująca. Oskar Wilde w wydanym w 1891 r. eseju „Dusza ludzka w socjalizmie” napisał, że: „Wszelka praca nierozwijająca intelektualnie, wszelka praca monotonna, głupia, wszelka praca dotycząca okropnych rzeczy oraz praca w ciężkich warunkach musi być wykonywana przez maszyny. Maszyny mają pracować za nas w kopalniach węgla i pełnić usługi sanitarne, czyścić ulice, rozwozić pocztę w deszczowe dni i robić wszystko, co nudne i nieprzyjemne”.
Polityczny establishment do pism myślicieli z przeszłości nie zagląda. Praca stała się dziś najwyższą wartością, luksusowym dobrem, moralnym i społecznym obowiązkiem. Lewica skupia się na „katastrofalnych, społecznych skutkach bezrobocia”, zaś konserwatyści widzą ciężką pracę jako moralny imperatyw, gdyż zgodnie z protestancką doktryną „ciężka praca jest czynnością na chwałę Boga”. Wszyscy zaś razem powtarzają, że najważniejszym zadaniem rządu jest walka z bezrobociem. Presję na „kreowanie większej liczby miejsc pracy” wywiera także dodatkowo globalny kryzys ekonomiczny, spędzający sen z powiek politykom, ekonomistom i ludziom pracy, którzy w epoce niepewności, stresu i potencjalnej nędzy trzymają się swoich posad, godząc się na ograniczanie praw pracowniczych i dłuższe godziny pracy. A przecież, jak pisał Paul Lafargue, „żeby proletariat zdał sobie sprawę ze swojej siły, musi wyzbyć się przesądów chrześcijańskiej, ekonomicznej i wolnomyślnej moralności. Musi odzyskać swe naturalne instynkty, musi ogłosić, że prawo do lenistwa jest tysiąckroć bardziej szlachetne i bardziej święte niż dotychczasowe prawa człowieka (…) Musi uprzeć się i nie pracować dłużej niż trzy godziny dziennie, a resztę dnia i nocy próżnować i hulać”.
WYCISKANIE CYTRYNY
Marzenie futurologów okazało się koszmarem. Postęp technologiczny zamiast ludzi uwolnić od żmudnej pracy, uwolnił ich od jakiejkolwiek pracy, a w konsekwencji od dochodów pozwalających na zaspokajanie konsumpcyjnych czy nawet biologicznych potrzeb. Zaś ekonomiczna zadyszka dobiła tych, którzy zatrudnienie mają, gdyż w czasie kryzysów produktywność zazwyczaj rośnie – przyciśnięci do muru pracodawcy zwalniają pracowników i wyciskają, ile mogą, z tych, którym łaskawie pozwolili zostać.
W Stanach Zjednoczonych gospodarka nie kręci się może zbyt szybko, lecz już jest silniejsza niż w 2007 r. Wzrósł nie tylko PKB, ale również produkcja przemysłowa, jednak pracę ma o 6,3 mln mniej Amerykanów niż przed kryzysem. Magazyn „The Atlantic” w raporcie o przyszłości gospodarki informuje, że w ciągu dekady 1999-2009 produkcja przemysłowa w USA wzrosła o jedną trzecią, ale o tyle samo zmalało zatrudnienie robotników. Amerykańska ekonomistka Laura D’Andrea Tyson wyliczyła, że gdyby nawet podaż nowych miejsc pracy podwoiła się w Stanach Zjednoczonych, to zatrudnianie osób, które straciły pracę na skutek kryzysu, potrwa do 2023 r. Ekonomiczna apokalipsa przyspieszyła i ułatwiła pełzającą technologiczną rewolucję, wyrzucając całe rzesze ludzi poza nawias rynku pracy.
Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee, ekonomiści z MIT’s Sloan School of Management, autorzy opracowania „The Race Against Machine”, nie mają wątpliwości – ludzie przegrywają z maszynami, a ich ofiarą padają głównie pracownicy dobrze wykwalifikowani, tworzący dotychczas podstawę robotniczej klasy średniej. Są już niepotrzebni – maszyny potrzebują inżynierów, którzy będą je kontrolować i programować, oraz personelu podstawowego, z nikłymi kwalifikacjami, wystarczającymi, by sprzątnąć zakład. W konsekwencji rosną nierówności społeczne. Wysoko opłacani specjaliści stają się globalną elitą, a resztę ludzkości czeka pauperyzacja. McAfee i Brynjolfsson uważają, że to technologia jest winna temu, iż w USA rośnie rozwarstwienie dochodów, a mediana zarobków od początku XX wieku była w stagnacji. Zwracają też uwagę na to, że wzrost PKB w tym czasie – do kryzysu – nie był niczym zakłócony: „Gospodarka wygenerowała miliardy dolarów, ale większość trafiła do grupki najbogatszych rodzin”. Zamiast świata szczęśliwych, mało i lekko pracujących ludzi z wizji Wilde’a i Lafargue’a jest rzeczywistość roku 84 Orwella z wąską elitą pracowników umysłowych i rzeszą niepotrzebnych proli.
PODZIEL SIĘ PRACĄ
Jak znaleźć zajęcie dla zwiększającej się liczby ludzi w technologicznej gospodarce, która do tego wciąż jest pogrążona w kryzysie? Andrew Simms, brytyjski ekonomista i ekolog, w swojej najnowszej książce „Cancel the Apocalypse: the New Path to Prosperity” wskazuje przykład stanu Utah, w którym gubernator Jon Huntsman, ograniczając budżet swojej administracji, zamiast zwalniać urzędników, zaproponował czterodniowy tydzień pracy. 18 tys. pracowników sektora publicznego urzędowało od poniedziałku do czwartku. Program okazał się sukcesem. Urzędnicy stali się mniej konfliktowi i zestresowani, za to bardziej produktywni. Zwiększyło się morale, a absencja pracownicza spadła.
Simms wskazuje także na Holandię, gdzie już od lat 90. pracownikom sektora publicznego oferuje się 80-proc. kontrakty. „Dzielenie się pracą” w służbie zdrowia oraz edukacji stało się normą. Na pół etatu pracują inżynierowie, bankierzy i chirurdzy. Taka forma pracy holenderskiemu społeczeństwu służy. Zdecydowana większość zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin Holendrów, inaczej niż zatrudnionych tak samo Brytyjczyków, nie chce większej liczby godzin.
Wskazując na holenderski oraz niemiecki przykład, New Economics Foundation (NEF), brytyjski thinktank, nawołuje rządzących Wielką Brytanią do zmiany prawa i wprowadzenia 20-godzinnego tygodnia pracy, twierdząc, że dzięki temu zwiększy się wydajność, zadowolenie pracowników oraz powszechny dobrostan (tzw. GWB – General well-being), a zmaleje bezrobocie, społeczny niepokój i emisja CO2. Według Anny Coote „nie ma dowodów na to, że mniejsza liczba godzin spędzonych w pracy niekorzystnie wpływa na ekonomię. Jest wręcz odwrotnie”. Wtóruje jej także brytyjski ekonomista i autor książki „How Much Is Enough? Money and the Good Life” Robert Skidelsky, który zauważa, że „cywilizowaną odpowiedzią na problem technologicznej zmiany i znikających miejsc pracy będzie dzielenie się pracą”, zaś rząd powinien „wprowadzić maksymalny tydzień pracy”.
1000 FUNTÓW DLA KAŻDEGO
O ile jednak zmniejszenie liczby godzin, a co za tym idzie również zarobków, dla lekarzy, urzędników, inżynierów czy informatyków będzie korzystne, o tyle dla osób znajdujących się na niższych szczeblach zawodowych i zarobkowych może być gwoździem do trumny. Dlatego też coraz więcej ekonomistów mówi o bezwarunkowym dochodzie podstawowym czy też powszechnym dochodzie gwarantowanym. Pomysł, obecny w myśli ekonomiczno-politycznej od lat, żeby każdemu, niezależnie od sytuacji materialnej, przysługiwała określona ustawowo kwota pieniędzy, za którą nie jest wymagane jakiekolwiek świadczenie wzajemne (składki, podatki itp.), w czasach – jak je nazywają McAfee i Brynjolfsson – „Wielkiej Rekonstrukcji” wraca do głównego nurtu debaty.
Idea, by każdy człowiek otrzymywał stałą państwową pensję, jest uwodzicielska, prosta, a także wyzwalająca. Philippe Van Parijs, jeden z najważniejszych członków organizacji Basic Income Earth Network, uważa, że dochód gwarantowany umożliwiłby „wolność od tyranii szefów, mężów i biurokratów”. Przymus ekonomiczny przeszedłby do historii. Paradoksalnie dochód gwarantowany to nie lewicowa utopia. Wśród zwolenników pensji dla każdego można znaleźć autorów utożsamianych z liberalizmem, takich jak Charles Murraya czy Milton Friedman. Dochód gwarantowany to idealne rozwiązanie kwadratury koła, czyli wieszczonego już w latach 1960. przez ekonomistę Roberta Theobalda końca pracy oraz postępującej deregulacji – urynkowienia rynku pracy, w wyniku którego państwo przestaje ingerować w relacje między pracodawcą a pracownikiem, przez co pozycja tego drugiego na rynku staje się mniej pewna. Według dr. hab. Ryszarda Szarfenberga z Instytutu Polityki Społecznej dochód gwarantowany byłby zbawienny także dla demokracji, gdyż ludzie dzięki takiemu świadczeniu otrzymywaliby „nie tylko dochód, poczucie godności, bezpieczeństwa i wolności, ale także obywatelskości, przywiązania do państwa w jego kształcie ustrojowym”.
Autor: Radosław Zapałowski
Źródło: eLondyn