Kredens z aniołami

Opublikowano: 25.12.2015 | Kategorie: Publicystyka, Turystyka i podróże

Liczba wyświetleń: 710

Ta historia zaczęła się bardzo banalnie. Nic nie zapowiadało, że zmieni się w śledztwo, zagłębiające się daleko w przeszłość.

To był kolejny, zwyczajny dzień. Od dawna namawiano mnie, żeby odwiedzić miejsce zwane Falkland. A ja, jakby z przekory, nie chciałam jechać. Mimo że blisko, nie mogłam przestać myśleć, że nic tam nie ma. Nic, oprócz pałacu. Bo w Szkocji przecież prawie w każdym mieście czy wsi jest jakiś historyczny obiekt. Stary lub nawet bardzo stary. Na ścianie plakietka z informacją, czasem jeszcze skromne pomieszczenie z eksponatami, na których osiada kurz. Jest też rzecz jasna jakiś lokalny społecznik, który opowiada o miejscu. I to w zasadzie tyle.

Jednak tym razem dałam się przekonać. Wsiadłam do autobusu i pojechałam zobaczyć Falkland. Obiecałam sobie, że nie będę zwiedzać pałacu, ale poszukam czegoś, co wynagrodzi mi ten niechciany wyjazd. Pogoda była jak zwykle: pojawiało się słońce, potem rzęsisty deszcz i na koniec chmury, które niemal przesłoniły nieodległe wzgórza. To nie wróżylo dobrze. Deszcz, temperatura bliska zeru i jesienne przedpołudnie, gdzieś w środku niczego.

Autobus zatrzymał się przy głównej trasie, niedaleko od wąskiej uliczki z rzędami niewielkich, starych, ale zadbanych domostw. Niektore z nich miały daty budowy 1750, 1674. Bielone ściany, wokól kwiaty, które jakby na przekór jesieni nadal kwitły i pokrywały kolorowym dywanem schody i ścieżki. I nikogo wokoło. Mimo że miateczko z racji historycznego pałacu znajduje się na szlaku turystycznym, w ten szary dzień wyglądało jak wymarłe. Wydawało się, że nawet ptaki stąd odleciały. Nie było samochodów, ludzi, psów, nie było nic. Zamknięte okiennice, dwa niewielkie, stare puby i dwa sklepiki z pamiątkami z dalekich Chin. Chciałam pędem wrócić na przystanek i odjechać jak najszybciej, ale kolejny autobus był za godzinę. W tym czasie mogłabym przejść to miejsce wzdłuż i wszerz kilka razy. Byłam zła na siebie, że dałam się namówić na niechciany wyjazd. Byłam zła na Falkland, że zmusza mnie do zostania tu.

Znudzona przeszłam w kierunku bardzo małego ronda, czegoś na kształt rynku, z kamienną fontanną pośrodku. Czworobok kamieniczek dopełniał widok pałacowych wież. Kiedy mijałam narożny dom, zobaczyłam niewielką tabliczkę w oknie: „Violins, bought and sold”. Do tego dołączony dość naiwny obrazek ze skrzypcami, pięciolinią i kilkoma nutami. Pomyślałam – Boże, jakie to banalne. Godzina do odjazdu.Miałam do wyboru pałac, albo sklep z antykami i instrumentami muzycznymi. Wybrałam antyki.

Pomieszczenie o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych było potwornie zagracone. Wszędzie stały meble, porcelanowe figurki, talerze, filiżanki. Na ścianie zauważylam starą litografię przedstawiającą Fryderyka Chopina obok reklamy kolei z początku XX wieku. Na sznurkach i haczykach wisiały skrzypce. Całości „dopełniał” bardzo zakurzony żyrandol.

Za kontuarem siedział wysoki, starszy mężczyzna. Uśmiechnął się do mnie z jakimś błyskiem w oku. A może tylko mi się zdawało. Pewnie pomyślał to samo, co ja. Co u diabła robi tu ta kobieta w taki dzień, jak dziś? Postanowiłam, że jakoś przeczekam tę godzinę do odjazdu autobusu i spróbuję się dowiedzieć czegoś o sprzedaży skrzypiec w miasteczku na końcu świata. Nie bardzo wiedziałam jednak jak zacząć tę nieszczerą rozmowę.

I w tym momencie spojrzałam w głąb sklepu, gdzie zobaczyłam coś niezwykłego. Bardzo stary, bardzo zakurzony i bardzo dziwny mebel. W zasadzie trudno go było nawet nazwać meblem. To był przykład naiwnej sztuki. Jakbt ktoś próbował zrobić kredens nie mając o tym pojęcia, i korzystał jedynie z podpowiedzi kogoś, kto kiedyś kredens widział. Prawie czarny, drewniany, nieproporcjonalny. Zbyt wąski, z reliefami przedstawiającymi postacie – aniołów (?). Do tego motywy kwiatowe i przedziwne kolumny. Całość wyglądała jak kiepski żart. Ale z drugiej strony pokraczny mebel miał w sobie jakąś prawdę. Było widać, że komuś bardzo zależało na tym, żeby kredens był najpiękniejszym na świecie. Tak, jakby ten ktoś chciał w nim zawrzeć całą wiedzę o otaczającym świecie, przyrodzie, świętych, o pięknie.

Zapytałam o niego właściciela. Okazało się, że nie jest na sprzedaż. Podobnie zresztą jak wiele innych rzeczy w tym sklepie. Dziwne. Poczułam się trochę niepewnie. Choć w zasadzie mogłam się tego spodziewać po miejscu takim, jak to. Postanowiłam, że nie poddam się tak łatwo i dowiem się czegoś więcej o tym tajemniczym meblu.

Był stary, co najmniej 150-letni, pochodził w wyspy St Kilda. Nie wiadomo, jak się tu znalazł, kto go przywiózł i dlaczego. Sklepikarz nie miał zbyt wiele do dodania. Ale nazwę St Kilda wymawiał z niejakim namaszczeniem, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało. Zrobiłam kilka zdjęć wnętrza, kupiłam jakiś drobiazg i wyszłam. Mój autobus miał być za chwilę.

Po kilku dniach postanowiłam zebrać informacje o wyspie, o której mówił sprzedawca skrzypiec. Nie potrafiłam pozbyć się uczucia, że coś kryje się za jej nazwą. Nie mogłam też zapomnieć dziwnego, czarnego mebla. I tu w zasadzie powinna zacząć się ta opowieść.

St Kilda to mała wysepka gdzieś na północnym-zachodzie od wybrzeży Szkocji, po drodze do Ameryki Północnej. Wyspa nie jest zamieszkana, a w zasadzie nie jest zamieszkana od 1930 roku, kiedy to ostatni mieszkańcy zostali z niej przesiedleni na stały ląd. W latach swojej największej świetności mieszkało na niej nie więcej, niż 180 osób. Wyspy archipelagu należą do National Trust for Scotland i zostały umieszczone na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Tyle suchych faktów.

A co kryje się poza liczbami i datami? Ludzie, którzy mieszkali na tym skrawku lądu od niepamiętnych czasów byli odizolowani od „cywilizacji”, bez możliwości żeglowania z braku drzew, a więc budulca na statki czy łodzie. Były i są tam tylko trawa i najwyższe w Wielkiej Brytanii klify, do których trudno podpłynąć z powodu dużych fal i sztormowych wiatrów.

Zaraz, zaraz, pomyślałam. Skoro nie rosną tam drzewa, to jakim cudem powstał czarny kredens. Kto go wykonał i skąd wziął materiał na jego budowę, kiedy dookoła nie było niczego, prócz kamieni i skał?

Społeczność wyspy miała minimalny kontakt z „cywilizacją”. W zasadzie przez większość roku nie dało się dopłynąć do tego miejsca. Statki handlowe zawijały do niewielkiej osady sporadycznie. Tubylcy zdani na siebie samych, niemal jak Indianie w amazońskiej dżungli czy Aborygeni, byli nieufni wobec obcych. Przez wieki izolacji nie nabyli odporności na choroby przywożone przez żeglarzy, nie wiedzieli o istnieniu króla i o tym, że są jego poddanymi. Nie byli rybakami, bo nie mieli łodzi. Byli za to pasterzami – na wyspie mają swoje siedliska stada dzikich owiec. Głównym pożywieniem na St Kildzie były ptaki: mewy, maskonury. A ponieważ miały swoje gniazda na wysokich klifach i skalistych brzegach, ludzie z wyspy musieli nauczyć się wspinaczki. Do dziś krążą legendy o tym, że mieli nienaturalnie długie palce u nóg.

W późniejszych wiekach kontakty ze stałym lądem były częstsze. Chaty, które wcześniej wyglądały jak kamienne szałasy, zaczęły przypominać domy. Stąd też pewnie pojawiały się pierwsze meble, robione z drewna, które wyrzuciło morze, lub też przywieźli żeglarze.

St Kilda rządziła się swoimi własnymi prawami. Na co dzień odbywały się spotkania wszystkich dorosłych członków społeczności. Zasiadano przed domami na jedynej ulicy w osadzie i dyskutowano o tym, co trzeba byłoby zrobić następnego dnia. Takie nieprzerwane posiedzenie rady miejskiej.

Wszyscy wyglądali podobnie. Brodaci mężczyźni w wełnianych kamizelkach. Kobiety opatulone w chusty; bose dzieci. Zachowało się kilka czarnobialych zdjęć z początku XX wieku, kiedy to wyspa stała się obiektem zainteresowania „cywilizowanych” mieszkańców Królestwa. I to oni właśnie dokumentowali istnienie tej odizolowanej małej społeczności. I to również te kontakty doprowadziły do tego, że ludzie z St Kildy wyjechali stamtąd. Na wyspie pozostały kamienne domostwa, stada zdziczałych owiec i największe w Europie siedliska ptaków.

I zapewne wtedy jeden z mieszkańców wyspy postanowił zabrać rodzinną pamiątkę w drogę. Czarny, drewniany kredens pełen kwiatów i aniołów. Wyobrażam sobie, że dwieście lat temu zamówiła go jakaś świeżo poślubiona dziewczyna, a zakochany w niej brodaty łowca mew postanowił stworzyć go dla niej. Długo zbierał potrzebny materiał, potem niespiesznie wykonał poszczególne części i na koniec ustawił go w jedynej izbie nowo wybudowanego domu. I był bardzo z siebie dumny.

A dziś ja mogłabym na niego patrzeć godzinami i rozmyślać o ostatnich szczęśliwych mieszkańcach najodleglejszego krańca Europy.

Autorstwo: Katarzyna Jajszczok
Źródło: Cooltura.co.uk


TAGI: ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.