Kobieta z mopem

Opublikowano: 07.03.2023 | Kategorie: Publicystyka, Społeczeństwo

Liczba wyświetleń: 3438

Późnozimowy wieczór. Niewielki biurowiec poza centralną częścią wielkiego miasta, w którym znalazłam się specjalnie po to, aby porozmawiać z jedną z pracujących tam kobiet, świeci pustkami. Stukot obcasów moich zimowych kozaczków terkotliwym echem odbija się od kamiennych posadzek i surowych, pustych ścian wyłożonych szarymi kaflami.

Uważam, żeby nie wpaść w poślizg na mokrych schodach, dosłownie przed chwilą przetartych mopem przez panią sprzątaczkę. Szczupła kobieta czyni swoją służbową powinność spokojnie, metodycznie, miarowo, dokładając wszelkich starań. Widać, że jest tak staranna, jak dokładna. Szanuje pracę, dbając o dobro oraz dobre imię swojej pracodawczyni. To także zauważyłam. Czy ona lubi swoją pracę? Nie wiem.

Wielkimi krokami zbliża się jedyny taki dzień w roku – Międzynarodowy Dzień Kobiet. Święto płci pięknej, czczone niegdyś hucznie, tradycyjnie oraz godnie. Akademie, kwiaty, poczęstunek, premie, imprezy okolicznościowe. Obecnie wykpiwane za konotacje z komunistycznym totalitaryzmem. Ja obchodzę ten dzień. Chcę otrzymywać kwiaty, uśmiechy, wyrazy uznania. Jak chyba każda normalna kobieta. Oraz dlatego, że trzeba przypominać (zwłaszcza w obecnej dobie), że kobieta jest pełnoprawnym, równym członkiem naszego społeczeństwa. Godnym miana Człowieka.

Pomimo pracy w pustych o tej porze dnia przestrzeniach, monitorowanych jedynie przez siedzącego na SMA dwa piętra wyżej sympatycznego ochroniarza, Inna przemyka się cichutko, nie chcąc być zauważaną. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie widząc tę drobniutką czterdziestoletnią kobietę. Chowającą się za wózkiem do sprzątania i za składanym mopem. Płowe włosy spięła niedbale w kucyk, na dłonie założyła gumowe rękawiczki, a na szary, za obszerny dres – mały roboczy jakbyfartuszek. Sportowe „cichobiegi” nie wydają na posadzkach żadnego dźwięku. Inna. Ukraińska sprzątaczka. Zatrudniona przez koleżankę, która niedawno założyła firmę usługową.

Inna wyraziła zgodę na rozmowę ze mną, zdziwiona niebotycznie, że ktoś zainteresował się właśnie nią i jej losem. Ona robiła swoje, czyli to, za co płacą zleceniodawcy. Ja zadawałam pytania, nagrywałam i notowałam, depcząc jej przy tym po piętach. Ewidentnie przeszkadzałam w pracy. Ale z każdym metrem zmywanej biurowej podłogi topniały między nami kolejne lody, jakby skracał się dystans. Z moim każdym kolejnym pytaniem, dookreśleniem bądź uwagą, pierwotne zdumienie Iny przepoczwarzało się w zainteresowanie. Ruchy stawały się bardziej swobodne, płynniejsze, spojrzenie miej lękliwe, mniej szorstkie. Zdania pełniejsze. Początkowe skrepowanie zastąpiła ciekawość i chęć rozmowy z inną kobietą. Tutejszą, Polką, wrocławianką.

Inna opowiedziała mi swoją smutną historię…

* * *

– Skąd pani pochodzi?

– Urodziłam się we wschodniej Ukrainie, w obwodzie Dniepropietrowskim. W takiej niewielkiej miejscowości Apostołowie liczącej może trzynaście, czternaście tysięcy mieszkańców. Kilkadziesiąt kilometrów od stolicy regionu – Dniepr. Tam dorastałam i chodziłam do szkoły.

– Ma pani może polskie korzenie? Wielu pani rodaków je ma. Albo tylko się do nich przyznaje.

– To skomplikowane. Nie, właśnie nie jestem pewna. Nie wiem. Może? Wie pani? Mój ojciec jest Rosjaninem, urodzonym tuż za obecną granicą. Ale moi dziadkowie ze strony mamy przyjechali z Wołynia. To kiedyś była Polska. Na pewno kiedyś mieli obywatelstwo polskie. Widziałam w dokumentach.

– Polacy czy Ukraińcy?

– Właśnie tego nie wiem. Oni nie chcieli o tym mówić. Nie wspominają Wołynia. Jakby wymazali tamte czasy z pamięci. Kiedyś słyszałam, że dziadek był w AK. Ale w domu nigdy nie mówili po polsku. Tyle lat po wojnie…

– Może to na skutek traumy? Doznali krzywdy? Byli świadkami niewyobrażalnych zbrodni? Może bali się przyznać do polskości?

– Naprawdę tego nie wiem… Pytałam wielokrotnie. Oni tylko uparcie milczeli, wychodzili z pokoju. I byli tacy smutni… Więcej mówiło się w domu o tym, że mój pradziadek zmarł z wycieńczenia w drodze na Sybir, wywożony z Wołynia w bydlęcych wagonach. Część rodziny dojechała, nawet ktoś tam został i nie wrócił na Ukrainę. Wygląda na to, że w 3/4 jestem Wołynianką. Stalinizm dopiekł i wam, i nam.

– Kiedy przyjechała pani do Polski?

– Nie, nie teraz, nie po wybuchu tej wojny, a pięć lat temu. Mieliśmy z mężem po pięćdziesiąt parę dni wakacyjnego urlopu. A do Wrocławia przyjechaliśmy nieprzypadkowo. Po raz pierwszy w 2016 roku. Tutaj już mieszkał i pracował mój szwagier – brat męża. Chcieliśmy sobie trochę zarobić, spłacić kilka rat zaciągniętego kredytu, kupić potrzebne nam rzeczy. Dziecko, któremu nadaliśmy imię Bazhen–Illia, ale używa tylko Illia, było wtedy maleńkie. Gdy u nas był Majdan, ja byłam w ciąży. To był 2014 rok. Zaraz potem dokonała się aneksja Krymu i obwodu donieckiego. Oni tam wpuścili Rosjan, my, czyli obwód dniepropietrowski, walczyliśmy, i nie ulegliśmy zaborcy. Po dłuższym zastanowieniu spakowaliśmy się i tylko czekaliśmy na okazję, żeby wyjechać. Trzeba było wyrobić dziecku paszport, co też trwało bardzo długo. Ja od razu, już po kilku dniach pobytu we Wrocławiu, znalazłam pracę jako pomoc kuchenna. W takiej małej restauracji w Akadach, wegańskiej, prowadzonej przez artystów z pobliskiego teatru. Bo co ja mogłam tutaj robić, nie znając języka? Tylko sprzątać albo gotować. Tam była kuchnia eksperymentalna oparta głównie na warzywach, soczewicy, cieciorce. Właścicielka bardzo mi pomogła, załatwiła formalności, mogliśmy wynająć małe mieszkanie. Mąż też zaczął pracować, w jakiejś firmie sprzątającej, ale mu się nie podobało. Miał wyższe aspiracje, gderał, narzekał, miedzy nami zaczęło się psuć. Zarobiliśmy trochę pieniędzy i wróciliśmy do siebie. W tym czasie już w moim miejscu pracy wymieniło się kierownictwo. Nas, wychowawców, wykształconą kadrę pedagogiczną, traktowano jak szmaty. Obniżyli nam pensje, albo nie płacili w ogóle. Kazali robić wszystko to, co do nas nie należało, zostawać po godzinach. A odpowiedzialność za dzieci była ogromna. Postanowiliśmy pojechać do was na dłużej, może nawet na stałe. To był 2018 rok. Wie pani? Rodzina nam nie pomogła, a obcy ludzie, Polacy, okazali wsparcie i serce. Cztery dni mieszkaliśmy u tych artystów, szefowa znalazła nam mieszkanie, ale nie wróciłam już do pracy do jej restauracji. I tak już tej restauracji nie ma, bo szefowa nie poradziła sobie, i w końcu ją sprzedała. Zaczęłam pracować w innej, w Magnolii. Po 11–12 godzin byłam w pracy na nogach. Nogi mi puchły, bolały. Kręgosłup także. I miałam coraz więcej obowiązków, coraz większą odpowiedzialność za tę kuchnię.

– Wykorzystywali tam panią?

– No, może trochę? Chociaż bardzo jestem im wdzięczna za pracę. Przychodzili do mnie i mówili: Inna, czego brakuje? Co dokupić? Jakie dzisiaj menu? Miałam jeszcze pilnować i tego, bo oni przecież oszczędzali na ludziach. Ja tam pracowałam bardzo ciężko. Zajmowałam się zamówieniami, gotowałam, obierałam warzywa, myłam wszystko, wprowadzałam nowe potrawy. I znowu miałam wielką odpowiedzialność. Cały czas jako zwykła pomoc kuchenna. Wie pani, że wtedy umarł mój teść, a my ściągnęliśmy do Polski teściową, żeby zaopiekowała się dzieckiem, jak my będziemy w pracy. Szybko okazało się, że nie mieliśmy z niej żadnego pożytku. Nie zasymilowała się, nie chciała uczyć się polskiego, nie gotowała, dzieckiem też się nie zajmowała. Narzekała tylko, porównywała. Nawet nie wychodziła z nim na spacer. Ja, zmęczona po całym dniu pracy sześć dni w tygodniu, musiałam jeszcze jej usługiwać. Robić zakupy, gotować dla dziecka i dla nich. Jak służąca, niewolnica. Musieliśmy poszukać prywatnego żłobka. Dużo kosztował, ale nie było innego wyjścia. No i mąż się bardzo zmienił. Zacząć się nade mną znęcać. Ubliżał mi, poniżał. Że kucharka, że taka byle jaka praca. Że ja jestem takie nic. Be ambicji, bez wartości. Dziecko cierpiało. Doszło do tego, że założyłam niebieską kartę. Miał też pretensje o teściową. Że ją odesłałam. Potem stracił pracę, nie szukał innej, nie zarabiał. Siedział na kanapie, cały dzień oglądał telewizję, i mną pomiatał. Ech, szkoda gadać. Taki mój los. Zaraz potem przyszła pandemia COVID-19, moją restaurację zamknięto. Koleżanka, Ukrainka, wzięła mnie do sprzątania, pracowała w firmie sprzątającej, mimo że jest prawnikiem z wykształcenia. Całkiem niedawno zdecydowała sama założyć firmę, pan prezes nas zatrudnił tutaj. Nawet mamy tutaj nasze biuro. Pokazać pani później? Jak tutaj posprzątam.

– Poproszę. Z ogromną ochotą zerknę.

– Postanowiłam iść do polskiej szkoły policealnej. Jestem waszym technikiem administracji. Tak się złożyło, że trochę ponad rok temu otrzymałam formalne pozwolenie na pobyt czasowy i ten dyplom. Bardzo się ucieszyłam. Teraz przynajmniej wiem, jak, co i gdzie załatwić. Pojawiło się światełko w tunelu. Wszystko zaczęło się układać, zdecydowałam się na rozwód.. Dosyć miałam nieroba i tyrana.

– Porozmawiajmy o kobietach. Zacznę od pytania, czy ma pani prawa wyborcze?

– Tu, w Polsce? Jeszcze nie mm. Jestem na karcie czasowego pobytu. Czekałam trzy lata. Czekam także na obywatelstwo polskie, co nie jest takie łatwe, ale niech to się dzieje normalnie i w swoim tempie. Ja nie chcę niczego przyspieszać. Tak musi być. Syn chodził do polskiego przedszkola, dwa lata temu poszedł do szkoły. Po polsku mówi lepiej niż ja. Mam pracę, zarabiam na życie.

– Czy, gdyby była taka możliwość, wyszłaby pani na ulicę protestować?

– Nie rozumiem, o co chodzi… Na ulicę?

– Gdyby we Wrocławiu znowu kobiety wyszły na ulicę w proteście, powstał u nas taki wasz Majdan, na dużo mniejszą skalę, a w słusznej sprawie, czyli w obronie wolności, demokracji, praw człowieka. Przeciwko łamaniu praw kobiet, na przykład.

– Aha. Teraz już wiem, o co chodzi. Tak. W obronie praw kobiet? Na pewno. Za prawem do antykoncepcji, do aborcji, przeciwko przemocy wobec kobiet. Wie pani, u nas było więcej wolności dla kobiet. Macie taki fajny kraj, niby europejską, zachodnią cywilizację, a ja nadal się dziwię, jak taki kraj może być aż tak bardzo religijny, katolicki, antykobiecy? Kobiety mają tutaj źle. My, Ukrainki mieszkające w Polsce, dziwimy się i nie możemy tego zrozumieć. Ja nie uważam się za jakąś szczególną, wielką feministkę, ale także nie rozumiem, dlaczego tak bardzo oddaliliście się od Europy.

* * *

Inna jest osobą czystą i schludną, miłą w obejściu. Ale bardzo zaniedbaną, najwyraźniej przemęczoną. Jakby już nie zależało jej na byciu powabną, spełnioną i pełną życia kobietą. Co rzuciło mi się w oczy? Ona się nie uśmiecha. To jest bardziej grymas. Nie żartuje, nie przerywa mi. Nie zadaje dodatkowych pytań, waży każde słowo. Może dlatego, że jeszcze niezbyt biegle posługuje się językiem polskim? Choć ja nie miałam nic do zarzucenia. A może dlatego, że Inna pogodzona jest ze swoim losem, z ewidentną życiową porażką? Nie śmie marzyc, mieć nadzieli, żeby nie przeżyć kolejnego rozczarowania?

* * *

– Proszę mi powiedzieć, jakie ma pani marzenia?

– Marzenia? Nie, nie mam żadnych marzeń. Żyję z dnia na dzień. Jeżeli planuję, to na najbliższe godziny i na kilka dni. Co ugotować na obiad, co załatwić. Wie pani, czego bym najbardziej chciała? Odpocząć. Pracować normalnie, pięć dni w tygodniu po osiem godzin, potem wrócić do domu i móc odpocząć, spędzić trochę czasu z synem. Poczytać książkę, iść na długi spacer. Chociaż? Mam jedno. Mieć własny kąt. Na Ukrainie zostawiłam dom, tutaj nie mam nic, wynajmuję małe mieszkanko za ciężkie pieniądze. Chyba tego brakuje mi najbardziej.

– Co się pani najbardziej podoba we Wrocławiu?

– Zieleń. Dużo drzew, parki, skwery. Myślałam, że to miasto będzie taką samą kamienną pustynią jak u nas i w Dnieprze. Beton i szkło. Jestem szczęśliwa, że ja tutaj nie choruję, bo nie mam alergii. U nas, w naszym regionie bardzo dużo ludzi choruje z powodu takiej jednej rośliny. To jest bardzo toksyczna trawa, niezwykle agresywny chwast, który zabija inne rośliny wszędzie, gdzie rośnie. Nie barszcz Sosnowskiego. Inna, nie znam polskiej nazwy. Zresztą tutaj nie występuje, a na Ukrainie to tylko u nas. Jeszcze podoba i się wasze MPK. Nowoczesne, szybkie i ciche tramwaje, autobusy, dogodne połączenia z każdym punktem miasta. Klimatyzacja w lecie jest wspaniała! Wyrobiłam sobie Urbancard i mogę swobodnie się przemieszczać. Doładowuję i jadę! U nas i pod tym względem jest straszne zacofanie. Jakby nie dotarła tam cywilizacja. Wszystko stare, ciasno, rzadko jeżdżą. To nie wszystko. Gdy przed rozwodem założyłam niebieską kartę, otrzymałam wielkie wsparcie i pomoc od waszego państwa. Początkowo byłam bardzo przestraszona, jak zgłaszałam to na policję. Nie, ja byłam przerażona! Ale skierowano mnie do centrum pomocy dla kobiet, otoczona opieka prawną i psychologiczną, policja często przychodziła i sprawdzała, czy mi nie dzieje się krzywda. Takiej pomocy na pewno nie otrzymałabym w Ukrainie. Chyba nawet żadnej bym nie otrzymała. To mi się tutaj podoba najbardziej.

– Kim jest pani z zawodu?

– Pedagogiem. Mam wykształcenie pedagogiczne, ze specjalizacją nauczyciela geografii i turystyki. No, studia wyższe. Kończyłam je w mieście Kriwyj Rig. Takie duże jak Wrocław, ok. 600 tysięcy mieszkańców. Ale nie było tam pracy w moim zawodzie, tam gdzie mieszałam. Zostałam zatem wychowawcą w sierocińcu. Byłam tam dwanaście lat. Opiekowałam się dziećmi, a czasami zastępowałam dyrektorkę i zajmowałam się administracją, finansami i innymi sprawami. Ta praca z dziećmi sprawiała mi radość, satysfakcję, czułam się potrzebna, ale też wiązała się z ogromną odpowiedzialnością. Na prowincji jest zupełnie inaczej. Inne życie. Myśmy starali się stworzyć tym dzieciom prawdziwy dom i chociaż trochę zastąpić im rodziców. Opiekowaliśmy się dziećmi maleńkimi, od trzeciego roku życia, i takimi prawie dorosłymi, bo do 18 lat. Początkowo było ich trzydzieścioro, potem, po aneksji Krymu i Doniecka, doszło jeszcze dwadzieścioro. Gdy wyjeżdżałam, było pięćdziesiąt. Jedna grupa wychowanków liczy ok. 12 do 15 osób. Wie pani, co było najsmutniejsze? Że ja, z wyższym wykształceniem, wieloma dodatkowymi kwalifikacjami i ogromną odpowiedzialnością, miałam tam najniższą pensję. Nawet ekspedientka w sklepie ma wiele więcej. Ledwie nam starczało na życie, a musieliśmy spłacać jeszcze kredyt na dom. Mój mąż, były mąż, też jest nauczycielem po studiach, też zarabiał bardzo mało. Też dlatego chcieliśmy przyjechać tutaj i zarobić trochę pieniędzy. Ja dam radę. Jestem twarda, wytrzymam. Zaraz po tym, gdy dostałam się na studia, bo się dobrze uczyłam, a szkołę średnią ukończyłam z wyróżnieniem, miałam poważny wypadek. Wjechał na nas motocyklista. Mnie połamał obie nogi, siostra miała pękniętą czaszkę. Ja do tej pory mam śrubę w nodze. Gdy wyszłam ze szpitala, nie mogłam sama chodzić, odczuwałam silny ból, kilku metrów nie mogłam przejść bez pomocy kuli. Co? Ja, sportsmenka, lekkoatletka i biegaczka, nie dam rady? Muszę dać radę. Będę normalnie chodzić, normalnie żyć. Z biegania musiałam zrezygnować, to chociaż postanowiłam sama stanąć na nogi. U nas nie ma poszpitalnej rehabilitacji. A na kosztowne, prywatne zabiegi musiałabym jeździć do wielkiego miasta. No i, zaciskając zęby, zdeterminowana, dałam sama radę. Na studiach, w ramach praktyk chodziliśmy po górach, na zaliczenie przedmiotu. W takim stanie zdobyłam największą górę Ukrainy – Howerlę (2061 m npm.). I inne szczyty. Dałam radę. Bardzo mnie wtedy bolało, ledwie nadążałam za grupą, płakałam, ale weszłam. Zrobiłam przewodnika turystycznego i uprawnienia kierownika rajdów pieszych II kategorii. A na studiach dostałam nawet stypendium naukowe. Moja siostra nie poradziła sobie po tym wypadku, załamała się psychicznie. Ma wielki uraz psychiczny. Jest chora. Wymaga opieki. Od tamtej pory w ogóle nie wychodzi z domu, nie spotyka się z ludźmi, nie poszła do żadnej szkoły. I nie pracuje. Pomaga rodzicom w domu, robi drobne rzeczy, obiera ziemniaki. Jest taka… wycofana. Ona także ma do mnie ogromny żal, że ja jestem w Polsce, nie tam, i że się nią nie zajmuję. Opieka nad nią była też wielką odpowiedzialnością. A ja mam małe dziecko, które muszę wychować.

– Nadal odczuwa pani bóle w nogach?

– Tylko na zmianę pogody. Już jest dobrze. Teraz sprzątam, a nogi już mi tak nie puchną jak przy całodziennym staniu w kuchni.

– Wróci pani na Ukrainę? Do domu? Po wojnie? Oby skończyła się jak najszybciej.

– Nie chcę. Chyba nie. Tam jest inne życie, inny świat. Ja to teraz widzę. Bieda, korupcja, nie ma pracy. No i teraz mamy tam wojnę. Wie pani? Gdy już dostałam pobyt czasowy, pojechaliśmy na krótkie wakacje, zobaczyć dom i rodzinę. Tęsknię za rodzicami, kuzynami. Coś złego stało się z ludźmi. Są smutni, zastraszeni, i przez to na wszystko reagują agresją. Tak. Stali się agresywni. Wsiedliśmy w samolot, przylecieliśmy do Wrocławia. Wysiadłam na lotnisku, odetchnęłam z ulgą. Nie chcę tam wracać. I nie chcę jechać dalej na zachód, na przykład do Niemiec. Niedawno odwiedził nas znajomy, który tam mieszka i pracuje. Opowiadał, że w Niemczech są same zakazy i nakazy. Wolno niewiele, cały czas go ktoś kontroluje, nachodzi. Że tu jest lepiej. Może nie zarabiamy w euro, wszystko jest bardzo drogie, ale tam też nie chciałabym żyć.

– Czym się pani interesuje? Co lubi pani robić poza pracą?

– Chciałabym zwiedzić Polskę, najpierw Gdańsk, Kraków, pochodzić po górach. W tej chwili nie stać mnie na to. Muszę pracować, syn chodzi do szkoły, do drugiej klasy. O, bardzo lubię czytać książki. Zaraz po tym, gdy nauczyłam się polskiego, przeczytałam „Władcę pierścieni”. Fantastykę. Podobał mi się. Ja wtedy jeszcze nie wszystkie słowa rozumiałam, ale mam słownik. Zapisywałam i sprawdzałam w komputerze. I kocham książki geograficzno-podróżnicze. Przeczytałam chyba wszystkie „Tomki” Szklarskiego. Są świetne.

– Ja także znam wszystkie te powieści, także je bardzo lubię.

– Zapisałam się nawet do biblioteki. Teraz czytam Myśliwskiego „Traktat o łuskaniu fasoli”. To książka mądra i ambitna. Jeszcze robię na drutach, maluję i rysuję. Od dziecka. Mój mąż wyszydzał moje prace, obrazki. Wyśmiewał się z nich. O, jeszcze bardzo chętnie zajmuję ręce robieniem biżuterii z koralików, interesuję się ogrodnictwem, w mieszkaniu mam mnóstwo kwiatów. Na przykład posadziłam imbir. Z korzenia. Pięknie rośnie mi na oknie.

– Mogę zobaczyć kilka pani prac?

– Tak. Oczywiście. Mam kilka w telefonie, prześlę pani. Jeden obrazek namalowałam specjalnie do biura.

– Chciałaby pani wrócić do zawodu, pracować gdzieś indziej?

– Chyba nie. Nie chcę już mieć takiej odpowiedzialności za kogoś. Sprzątanie to przecież nic złego. Jak już pani mówiłam, jestem technikiem administracji po szkole policealnej. Mogę też pracować w biurze. I tak pomagam mojej koleżance w prowadzeniu firmy.

– Ma pani kontakt z Ukraińcami, uchodźcami wojennymi? Czy działa pani może na ich rzecz?

– Trochę ciężko mi o tym mówić. Ale pani powiem. To jest tak, że ci rodacy, którzy są tutaj dłużej, ułożyli swoje sprawy, mają pieniądze, drogie samochody, robią interesy, ale to są inne problemy. Szukają siłowni, rozglądają się za nowszymi samochodami, podróżują. Chcą pomagać uchodźcom wojennym, organizują wolontariaty, zbiórki pieniężne. Słyszała pani o Sputniku? Ukraina kupiła po zbiórce rodaków. Oni już ich po prostu nie rozumieją. Ci nowi są bardzo zagubieni, przerażeni. Ich problemem jest znalezienie kantoru, urzędu, trochę szok kulturowy i cywilizacyjny. Nieznajomość języka. Dużo więcej pomagają im Polacy. I ja. bardzo wam za to dziękuję, w imieniu moich rodaków. I uchodźcy mają zapewnioną pomoc, dach nad głowa i pieniądze, a tacy jak ja już są skazani na siebie. Ja tego nie zrozumem. Zrobiła się miedzy nami ogromna przepaść… Przyznam, że zbyt dużo z tych nowych przyjezdnych wyciąga rękę jak po swoje, jakby im się należało. Powiem coś pani. Pod koniec 2021 roku ja się rozwiodłam, uwolniłam od tyrana. Mój były mąż się wyprowadził, wynajmuje mieszkanie niedaleko, na zmianę opiekujemy się synkiem. Wtedy poczułam się nareszcie wolna i niezależna. W kieszeni zaczęły mi zostawać pieniądze. To wspaniałe uczucie. Ale gdy rok temu wybuchła wojna, ja chciałam pomóc naszym rodakom. Zadzwoniłam do rodziny, powiedziałam, że gdyby była taka potrzeba, to mogę przyjąć kogoś u siebie, bo przecież mam jeden dodatkowy pokój. Na początek, na start, żeby ten ktoś poszukał pracy. Chciałam pomóc, podzielić się tym, co mam, podobnie jak kiedyś szefowa – artystka pomogła mi i moim bliskim. Przyjechała do mnie moja szkolna koleżanka z dziewięcioletnią córką. I zaczęło się dziać podobnie jak z moim byłym mężem. Wpadłam z deszczu pod rynnę. Ona tylko chce się uczyć polskiego, natomiast nie chce się jej pracować. Ja ją teraz utrzymuję. I jej córkę. Nawet po sobie nie sprząta. Nie potrafi wyrzucić do śmieci torebki po herbacie, jest brudna, jej pokój wygląda jak po przejściu tornado. Ona mnie po prostu perfidnie wykorzystała. Nie mogę normalnie odpocząć, muszę pozbyć się jej jak najszybciej, ale nie wiem jak. Muszę ją chyba wyrzucić. Tak po prostu. Pali światło, w nocy buszuje po kuchni, moje dziecko nie może spać. Ona siedzi mi na głowie i tylko by chodziła po galeriach. Mam tego dosyć. Ja wcale się nie dziwię, że wy także zaczynacie mieć nas dosyć. Że przestajecie nas tolerować, zdarzają się akty nienawiści. Wy okazujecie Ukraińcom serce, przyjmujecie pod dach, karmicie, a wielu z nas to cwaniaki, nieroby. Jak mój były mąż.

– No, niestety, pani Inno. Tak to jest. Bardzo wam współczujemy, ale filantropia też ma jakieś granice.

* * *

Po rozmowie Inna zaprowadziła mnie do siedziby firmy. Niewielkie, ale przestronne pomieszczenie było sympatycznie urządzone. Białe mebelki wydawały się ożywiać, rozweselać. To wnętrze miało ukraińską duszę, tradycję, styl.

Na jednej ze ścian wisiał obrazek namalowany przez Inę.

* * *

– O, ten jest mój. U nas jest taki przesąd, że pomieszczenie będzie szczęśliwe, gdy na obrazku będą góry, las i woda. No to namalowałam, kupiłam ramkę, i przyniosłam. Żeby nie zapeszyć.

– To jest akwarela? Jaka technika?

– Nie, gwasz

– Ładny. I prawdziwy.

* * *

Obrazek wydał mi się miły w odbiorze, po prostu sympatyczny. Może nie było arcydziełem malowanym przez wykształconego artystę, ale czułą amatorską kobiecą ręką, starannie i uważnie. Taki szczery, prawdziwy naturalizm z cechami prymitywizmu. Landszaft przypominający kolorytem nieco sztukę Nikifora lub paru innych cenionych na świecie polskich artystów ludowych. Ten obrazek odzwierciedla naturę mojej rozmówczyni – Inny. Szczerej, uczciwej, pracowitej, dokładnej. Ciężko pracującej. Jak też inteligentnej, niezwykle wrażliwej. Ukraińskiej kobiety z polskim mopem.

Autorstwo: Aneta Wybieralska
Źródło: StudioOpinii.pl


TAGI: ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

2 komentarze

  1. AlbertW41 08.03.2023 02:06

    Ta pani powiedziala to samo co ja mysle o Ukraincach.

  2. MasaKalambura 08.03.2023 11:08

    Rosjanie dzięki swojej durnej ale wydajnej propagandzie o Polakach myślą nie lepiej.

    https://www.youtube.com/watch?v=Jf5YHyYcR4A&ab_channel=ViacheslavZarutskii

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.