Befsztyk po angielsku z naszej szkapy

Opublikowano: 11.03.2013 | Kategorie: Gospodarka, Publicystyka

Liczba wyświetleń: 3425

Skandal z koniną ukazał, jakie są skutki ograniczenia roli oraz wpływów państwa i czym grozi dominacja pozbawionego wszelkich regulacji, wolnego rynku. A przy okazji ujawnił egzystencjalny kryzys współczesnego brytyjskiego konserwatyzmu.

Zbiorowe westchnienie ulgi, jakie wydali z siebie menadżerowie brytyjskich sieci handlowych – gdy okazało się, że na dwa i pół tysiąca przetestowanych produktów DNA koniny znaleziono jedynie w siedmiu – było niemal słyszalne. Brytyjscy detaliści spożywczy byli przygotowani na o wiele bardziej przerażające wieści. Spodziewano się setek „skażonych” produktów i PR-owskiej katastrofy. Po długim milczeniu przedstawiciele hipermarketowych gigantów ogłosili z radością, że konina znaleziona w tanich hamburgerach to jedynie „odosobniony, marginalny przypadek”, a nie – jak spekulowały media – wierzchołek góry lodowej. Zwłaszcza że uwaga brytyjskiej opinii publicznej skierowała się w stronę szkolnych i szpitalnych stołówek, gdzie również znaleziono wołowinę chrzczoną koniną. Co paradoksalnie jest dobrą wiadomością. Brytyjscy działacze pozarządowi i organizacje od lat donosiły o zatrważającej jakości posiłków serwowanych w instytucjach publicznych. Skandal mięsny być może wpłynie więc na znaczącą poprawę jedzenia w szkołach oraz w szpitalach. Nie znaczy to jednak, że dla brytyjskich hipermarketów skończyły się kłopoty. Medialny szum, jaki wywołał skandal, pokazał bowiem kompletny brak regulacji i nadzoru nad brytyjskim sektorem spożywczym, a opinia publiczna mogła zobaczyć z bliska, jaka wolna amerykanka panuje w globalnym obrocie żywności. Niewidzialna ręka rynku pokazała się w pełnej krasie. I nie był to przyjemny widok.

KOŃ, KTÓRY MÓWI WSZYSTKIMI JĘZYKAMI ŚWIATA

Zapach końskich pęcin w krowie pierwsze wywęszyło irlandzkie Food Safety Authority (FSA), które w listopadzie zeszłego roku wzięło pod lupę DNA hipermarketowych, mrożonych hamburgerów z wołowiny. W 30 proc. z nich odkryto koninę, a w 85 proc. wieprzowinę. Z chemicznie wspomaganego związku świni z klaczą wyewoluował byk, którego FSA postanowiło wziąć za rogi. Za winowajców uznano trzy fabryki: Silvercrest Foods i Liffey Meats w Irlandii oraz Dalepak w angielskim Yorkshire. Fabryki wskazały oskarżycielskim paluchem na ABP Food Group (Anglo Beef Processors) – największego wołowego gracza na europejskim rynku, z rzeźniami działającymi w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Polsce. ABP zrzuciło odpowiedzialność na swoich dostawców z Holandii, Hiszpanii i Polski. Do tropienia końskiego ścierwa dołączył także niemrawy zazwyczaj brytyjski FSA. Naszą szkapę wyniuchali w mrożonkach sprzedawanych w Tesco, Aldi i Findus. W konia robiono konsumentów kupujących spaghetti bolognese i lazanię. Galopująca końska afera dosięgła także francuski Comigel, który mielił tanią wołowinę w 100 proc. produkowaną z koniny dla szesnastu krajów. Konie udające krowy wycofano z hipermarketowych półek w Niemczech, Szwecji, Belgii, Holandii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Wół z konia, według nieoficjalnych domysłów oficjalnych ekspertów, miał prawdopodobnie paszport rumuński i był poliglotą na swojej drodze do wieczności, osłuchując się z pokrzykiwaniami po rumuńsku, polsku i włosku. Sam proceder uśmiercania miał być bardzo brutalny i odbywał się poza wszelkimi normami uboju. Brytyjski rząd oskarżycielski paluch wycelował w polskie i włoskie zorganizowane grupy przestępcze, które zastraszały i zmuszały do współpracy weterynarzy i szefów ubojni, a także właścicieli niektórych zakładów produkcyjnych, żeby z koni w krowiej skórze doić rajskie mleczko warte grube miliony.

TU JEST KOŃ POGRZEBANY

Globalny obieg produktów żywnościowych był nieodłącznym elementem strategii brytyjskich sieci handlowych. Presja na utrzymanie niskich cen na wyspiarskich półkach zmuszała hipermarketowych gigantów do szukania dostawców poza granicami Wielkiej Brytanii. Wspierani również przez rząd handlowcy niemal zdusili rodzimych producentów (pisaliśmy o tym szerzej w tekście „Dyktatura hipermarketów”), uzależniając się od tanich dostawców z innych krajów. Taka polityka pozwalała brytyjskim sieciom handlowym zarówno na konkurencyjne ceny, jak i olbrzymie zyski. W ostatnim czasie jednak zmianie uległ globalny rynek żywności. Pojawienie się klasy średniej w Chinach, Brazylii, Indiach, Indonezji i innych krajach uzmysłowiło producentom, że nie są zmuszeni do robienia interesów z wyzyskującymi brytyjskimi gigantami. Plantatorzy cytrusów z RPA z firmami z UK nie chcą mieć nic wspólnego. Podobnie jak producenci z Nowej Zelandii, którzy za swoje nieposortowane i pozbawione opakowań produkty dostaną od Chińczyków taką samą cenę jak od brytyjskich handlowców za owoce gotowe do wyłożenia na półki. To samo dotyczy mięsa, nabiału i zbóż. Tracące wpływy i znaczenie, a przede wszystkim pozycję głównego rozgrywającego na globalnym rynku żywności brytyjskie sieci handlowe, żeby wciąż utrzymać niskie ceny i ogromne zyski, postawiły na podejrzanych, ale tanich producentów. Skandal mięsny był tylko kwestią czasu. Zwłaszcza że w wyniku kryzysu ucierpiał rynek wyścigów konnych i ubój koni w 2012 r. w Europie poszybował w górę, a produkcja koniny zwiększyła się o 52 proc. Nieprzypadkowo też aferę wykrył irlandzki, a nie brytyjski oddział FSA, gdyż w wyniku cięć konserwatystów budżety inspektorów badających jakość produktów znajdujących się na angielskich półkach zmniejszyły się o 70 proc.

ŁYSEK Z POKŁADU THATCHER

Bezsenne noce przeżywa brytyjski minister środowiska, żywności i wsi Owen Paterson. Jednak pod naporem koniny wali się cały system konserwatywnych wierzeń. Wykute w konserwie prawdy thatcheryzmu, które mówią o tym, że rynek jest niezastąpiony, państwo ma być minimalistyczne, przedsiębiorcy mają zostać pozostawieni samym sobie i nie nękani przez urzędników, a UE jako kolektywistyczny projekt jest nie do zaakceptowania i Wielka Brytania powinna uciec z Europy, gdzie neoliberalizm rośnie – zostały podeptane końskimi kopytami. Paterson to jeden z tych twardogłowych torysów, który w 2010 mówił o przeregulowanym „gordonowatym państwie”. Powołana przez Labour Food Standards Agency miała iść pierwsza pod konserwatywny nóż, gdyż jej 1700 inspektorów chodzących po sklepach z absurdalnymi regulacjami i niepotrzebnymi kontrolami przeszkadzało robić pieniądze „kreatorom dobrobytu”, czyli hipermarketowym gigantom. Po aferze mięsnej eurosceptyczny i pierwszy do głoszenia wyjścia z Europy Paterson poleciał do Hagi, bo „to coraz bardziej oczywiste, że takie sprawy załatwia się w Europie. Europol ma prawo do koordynowania wysiłków różnych krajów, aby odkryć wszelkie możliwe wykroczenia i doprowadzić przestępców przed wymiar sprawiedliwości, a kraje unijne powinny wymieniać się wszelkimi informacjami dotyczącymi żywności”. Co w ustach eurosceptycznego jastrzębia jest albo hipokryzją, albo politycznym przewartościowaniem poglądów. Dziś nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy „niewidzialnej ręki rynku” w Partii Konserwatywnej po cichu mówią o „większych regulacjach, wyśrubowanych standardach i wspólnym działaniu”, aby ograniczyć dyktaturę brytyjskich sieci handlowych. Idzie to wszystko jednak opornie, gdyż upadek systemu przekonań zawsze paraliżuje i często przeraża. Gdy pewniki, w które wierzyło się całe życie, nagle okazują się nic niewarte, człowiek czuje się zagubiony i zdezorientowany. A brytyjscy konserwatyści, jak i konserwatywne media wciąż nie mogą przyjąć do wiadomości, że samoregulujący się rynek to mit. Wbrew dogmatom kapitalizm bowiem potrzebuje jasnych, klarownych reguł i zdrowych relacji między biznesem, konsumentami, pracownikami, sektorem publicznym i prywatnym. Pozostawiony samemu sobie, co widać na przykładzie ostatniej afery, szybko się degeneruje. Konserwatyści jednak, tak jak przysłowiowy koń, mają klapki na oczach i wciąż ciągną brytyjski wóz utartą, neoliberalną ścieżką. Wydaje się, że jedyną szansą na zatrzymanie konserwatywnego maneżu* jest przerobienie torysów na polityczną mielonkę w najbliższych wyborach. Sondaże pokazują, że Brytyjczycy już ostrzą rzeźnicze noże. Wołowina z koniny okazała się bowiem żabą nie do połknięcia.

Autor: Radosław Zapałowski
Źródło: eLondyn


TAGI: , , ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

8 komentarzy

  1. Prometeusz 11.03.2013 10:35

    Socjalistyczna propaganda niskich lotów. Jaki wolny rynek – pozwolę sobie zapytać – gdzie Autor widział we współczesnej rzeczywistości wolny rynek?

    Nie mam bynajmniej ochoty brać udziału w dyskusji konserwatyści – socjaliści, gdyż jest to puste i bezsensowne. Muszę jednak zauważyć, że marzenia o państwie-niańce to standard. Ludzie czują się slabi, oszukani i wykorzystani. Do tego są zdziecinniali, otumanieni narkotykami: chętni, by zrzec się wszystkich swoich praw i obowiązków na rzecz Wielkiego Brata, który ‘zrobi im dobrze’ i ‘zrobi tak, żeby wszystko było dla wszystkich’. Bo w końcu ‘wszyscy ludzie są równi, wolni, oraz mają niezbywalne prawo do: (tutaj następuje koszmarnie długa lista żądań)’. Cóż – narkoman potrafi tylko myśleć, jak narkoman: to nie narkotyk szkodzi i prowadzi go w problemy, ale jego niedobór.

    Pozdrawiam,
    Prometeusz

  2. piotr 11.03.2013 11:42

    Portal wyraźnie skręca w lewo. Tendencyjne gadanie.

  3. poprostujakub 11.03.2013 12:25

    Ten portal cały czas jest skręcony w lewo.

  4. jestemtu 11.03.2013 12:30

    Przecież nie ma czegoś takiego jak wolny rynek w tym eurokołchozie.
    Każdy może wyprodukować na ile mu pozwolą, więc “wolny” rynek to mit.

  5. nierzad.org 12.03.2013 09:19

    Autor powyższego artykułu popełnia jak zwykle ten sam błąd. Zakłada, że ludzie pracujący w korporacjach są źli i niedobrzy, ale za to urzędnicy są wspaniali i dobroduszni. Klienci natomiast są widocznie jego zdaniem głupi. Dlatego też uważa najwyraźniej, że to nie klienci powinni decydować, a urzędnicy.

    Jest masa firm, które przyznają certyfikaty zdrowej żywności. To dużo lepsze niż polegać na jakiejś pojedynczej państwowej instytucji, która co chwilę daje plamę, ale ma monopol. Przykładowo nasz ukochany sanepid:

    http://finanse.wp.pl/kat,104128,title,Kielbasa-nie-calkiem-swieza,wid,15402166,wiadomosc.html

    Sanepid nie musi się obawiać krytyki, bo ma pieniądze zagwarantowane z budżetu. Żadna prywatna firma nie mogłaby sobie pozwolić na takie wpadki, a gdyby nawet jej się zdarzały, to klienci odwróciliby się od niej i przeszli do firmy bardziej rzetelnej.

    Szkoda też, że autor artykułu nie rozumie że sam fakt, że mógł ten swój artykuł napisać wynika z tego, że w Internecie obecny jest jeszcze ten wolny rynek. Jeśli autor artykułu jest przeciwnikiem wolności to po co z niej korzysta pisząc artykuły?

  6. CD 12.03.2013 20:40

    Wolny rynek to pewien kierunek do którego należy dążyć. To nic, że nie można go osiągnąć w 100% co nam szkodzi próbować, choćby po to by osiągnąć go w 70%.

    Moim zdaniem wolny rynek ma wiele wspólnego z wolnością słowa. W Internecie panuje niemal idealny wolny rynek i to przekłada się na wolność słowa. Na wolnym rynku decyduje czytelnik, na rynku regulowanym – cenzor. Bez wolnego rynku nie ma wolności słowa.

    Właściciel sklepiku kłamie na temat jajek? Przestań u niego kupować. To jest właśnie podstawowa cecha wolnego rynku – że masz prawo decydować, czy coś kupisz i od kogo. Nie ma sensu oddawać tej władzy w ręce urzędników.

    Wolny rynek jest dobry, a fakt, że tak ciężko go utrzymać, to nie powód żeby go przekreślać – to właśnie powód, żeby go propagować, bo im więcej ludzi będzie rozumiało jego zalety tym ciężej będzie go niszczyć.

  7. pasanger8 13.03.2013 13:29

    Przede wszystkim gratuluję autorowi artykułu ,,Dyktatura Hipermarketów” świetnie pokazuje nadużywanie dominującej pozycji na rynku(czy monopolistycznej czy oligopolistycznej różnica niewielka) Do piewców rynku nie wiadomo dlaczego zwanego wolnym: megakorporacje już od dawna nie działają w interesie konsumentów wykorzystując swoją potęgę ekonomiczną stały się aktorami na scenie politycznej potężnymi lobbystami kupującymi sobie ustawy nad ,którymi często państwo narodowe nie ma już kontroli jak do tej pory tej potędze politycznej korporacji nikt nie położył kresu ani nie łączy się ona z odpowiedzialnością. Jednak wszystko na świecie ma swój kres.Odwołując się do historii: potęga polityczna możnowładców feudalnych znalazła kres poprzez (w Anglii Domesday Book )oraz wzrost potęgi panujących władców -absolutyzm. Kres potędze politycznej korporacji przyniesie demokracja uczestnicząca i silne społeczeństwo obywatelskie czego zaczątki możemy już obserwować.
    http://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/biznes/szwajcarzy-ograniczaja-pensje-prezesow-firm/
    Pytanie tylko czy uda się korporacje pozbawić władzy bez użycia przemocy.Oby tak.A w kwestii zarzucanej nam naiwnej wiary w anielskie dusze biurokratów państwowych:nie mamy jej uważamy tylko ,że każda władza nie kontrolowana lub nie mająca swej przeciwwagi się demoralizuje.Po prostu władza korporacji musi być zrównoważona przez kontrolę z innej strony. Lepiej dla nas jako obywateli aby biurokracja państwowa i korporacyjna wzajemnie się kontrolowały niż ,żeby korporacje nie podlegały żadnej kontroli.Wie to każdy kto kiedyś składał reklamację.

  8. cetes 13.03.2013 14:59

    Ingerencja w prawo stanowione w państwach słabych ekonomicznie, a takim jest m. in. Polska, sięga głębiej niż wydaje się nawet osobom tak niepokornym władzy, jak bywalcy WM.

    W Konstytucji RP jest zapis o nieprzekraczalnym progu zadłużenia państwa wynoszącym 55%.
    Zdecydowana większość powie, że to bardzo dobrze.
    Ja mam inne zdanie.
    Otóż taki zapis wymusza utrzymywanie wartości złotówki wyrażonej w dolarach i euro. W konkretnym dniu, bodaj ostatniego listopada, ale w tej chwili dokładnie tego nie pamiętam.

    Co to oznacza?
    Ano NBP, w ramach operacji otwartego rynku, dokonuje interwencji sprzedając za bezcen nasze zapasy walutowe, by po przeliczeniu naszego długu nominowanego w walutach obcych, nominalny dług nie przekroczył granicy 55%.
    Przy okazji spekulanci walutowi nieco podreperują swój “skromny majątek”.

    W tym samym czasie USA stosuje tzw. “luzowanie ilościowe”, które jest niczym innym niż emitowaniem przez Fed miliardów dolarów, co oczywiście ma na celu relatywne potanienie eksportu i takie samo podrożenie importu.
    W ten sam sposób postępuje EBC, bank szwajcarski, japoński, brytyjski i oczywiście chiński, utrzymujący sztywny, stały kurs yuana do dolara.

    Towary/usługi importowane z tych krajów do Polski stają się relatywnie tańsze, a nasze eksportowane do nich stają się na tych rynkach droższe, co powoduje spadek ich zakupów, a polscy producenci za swoje produkty otrzymują niższą zapłatę wyrażoną w złotówkach. No i w Polsce mają konkurencję produktów zachodnich, gorszej jakości, ale dzięki korzystnej relacji kursów walutowych, znacznie tańsze od polskich odpowiedników.
    I wówczas albo bankrutują, albo muszą ciąć koszty, co zaczyna się od redukcji produkcji, czego konsekwencją są zwolnienia części pracowników i obniżenie zarobków reszty.

    Wówczas mamy, to co mamy.

    Takich “kwiatków” funkcjonuje w polskiej rzeczywistości mnóstwo.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.