Armia wyklętych

Opublikowano: 22.01.2014 | Kategorie: Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo

Liczba wyświetleń: 1524

W zależności od koniunktury rządzący Wielką Brytanią konserwatyści z kapelusza wyciągają odpowiadającego politycznemu klimatowi demona i straszą nim brytyjską klasę średnią. Teraz padło na Polaków. Ale nie jesteśmy wyjątkowi.

Tak jak antyimigracyjne wypowiedzi szefa brytyjskiego rządu nie były większym zaskoczeniem, tak samo odpowiedzi atakowanych mieściły się w stereotypowych ramach. Wszystkie strony odtańczyły własne polityczne tańce i zachwycone swoimi pląsami usiadły w poczuciu dobrze spełnionego patriotycznego obowiązku. Na komunały Camerona polscy politycy i media zareagowały typowo. Wskazując na to, ile Wielka Brytania zawdzięcza polskim emigrantom od 2004 r. masowo przyjeżdżającym na Wyspy. Mówiono o ciężkiej pracy, miliardach funtów wpłacanych do brytyjskiego budżetu i niskiej liczbie Polaków, którzy korzystają z pomocy państwa. Tak jakby pobieranie świadczeń socjalnych było czymś karygodnym.

Tę polską etykę pracy przeciwstawiano tzw. brytyjskiej kulturze zasiłków. Pracusiów Polaków kontrastowano z rozleniwionymi Brytyjczykami. Przy okazji nie zapomniano o tym, by wspomnieć, że emigracja z Europy Wschodniej jest bliższa kulturowo Brytyjczykom niż przybysze z Azji, Afryki czy Jamajki, którzy zamiast, tak jak my, ciężko pracować, wolą żyć na zasiłkach, a w wolnych chwilach planować zamachy terrorystyczne. Włączył się stały polski mechanizm obronny. Wywyższanie siebie poprzez deprecjonowanie innych.

I nawet mając na uwadze fakt, że podobnie jak wypowiedzi Davida Camerona były skierowane do jego elektoratu, tak wystąpienia naszych polityków obliczone były na zdobycie poklasku głównie w polskim społeczeństwie, to jednak posługiwanie się taką narracją na dłuższą metę jest szkodliwe. Używaliśmy bowiem tych samych chwytów retorycznych co premier Wielkiej Brytanii, posiłkując się ksenofobią, klasową pogardą, stereotypami i przede wszystkim fałszem. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie dostrzegamy, bądź nie chcemy dostrzegać, że w tym konserwatywnym kotle, z którego Cameron wywołuje demony, tkwimy razem z nielegalnymi emigrantami, bezrobotnymi, Bułgarami, Rumunami oraz z pracownikami sektora publicznego. Jesteśmy armią wyklętych. W zależności bowiem od koniunktury torysi ze swojego kotła wyciągają odpowiadającego politycznemu klimatowi potwora i straszą nim brytyjską klasę średnią.

Dzisiaj mało kto już pamięta, ale na pierwszy konserwatywny ogień poszedł sektor publiczny. Zaraz po sformowaniu koalicji liberalnych demokratów i torysów okazało się, że rakiem toczącym kraj i niepozwalającym mu się rozwijać była „rozbuchana za rządów labour administracja”. W kilka tygodni w wyniku prawicowej narracji publiczny sektor zamienił się w publicznego wroga numer jeden, a deregulacja i decentralizacja zaczęły święcić triumfy. Zapowiedzi zwolnienia pół miliona biurokratów spotkały się z powszechnym aplauzem. Również wśród Polonii. Bo przecież większość z nas, wychowana na dogmatach niewidzialnej ręki rynku, nie wierzy, że na każde 100 nowych miejsc pracy tworzonych w sektorze publicznym przypada od 30 do 50 nowych miejsc pracy w sektorze prywatnym, generowanych poprzez samą siłę nabywczą. Mało istotne dla torysów było również to, że ponad dwie trzecie z 1,2 mln dodatkowych miejsc pracy utworzonych w miastach Wielkiej Brytanii w latach 1998 i 2007 powstało w administracji publicznej, edukacji oraz w
służbie zdrowia. Głównie na północy Anglii, by niwelować różnice ekonomiczne regionów i napędzać słabującą północną gospodarkę. Zwalnianie „darmozjadów” i pozbawienie ich siły nabywczej w kryzysowych czasach nie było rozsądne, ale medialnie nośne. Konsekwencją jest trwająca na Wyspach stagnacja, niewydolność służby zdrowia i wzrost liczby bezrobotnych.

Po rozprawieniu się z pracownikami sektora publicznego Cameron wziął się za multikulturalizm. Preludium do późniejszych ataków na emigrantów. Ogłosił, że idea multikulturalizmu się wyczerpała, zaś Europa powinna „umacniać swoje społeczeństwa i ich tożsamość”.

To również spotkało się z polonijnym aplauzem. Nie dostrzegliśmy, że jawna niechęć do imigrantów wyszła wówczas z politycznego podziemia okupowanego dotąd przez partie skrajnej prawicy i zakradła się do głównego nurtu debaty publicznej, przygotowując grunt pod dzisiejszą eskalację antyemigracyjnej nowomowy. Ta histeryczna debata, która trwała wówczas także w Niemczech, Holandii, Francji i innych europejskich krajach, skupiając się na tożsamości i wartościach, niemal kompletnie ignorowała kwestie ekonomicznej i rasowej segregacji, które są faktycznymi źródłami napięć społecznych.

Idąc za ciosem, torysi zaczęli walczyć z „nielegalnymi”. I w tym przypadku również wbrew faktom i logice. Na nic raport Institute for Public Policy Research (IPPR), który udowadniał, że amnestia dla nielegalnych emigrantów byłaby korzystna dla brytyjskiej gospodarki. Według specjalistów zalegalizowanie osób przebywających w szarej strefie przyniosłoby brytyjskiemu budżetowi dodatkowe 6 mld funtów. A jednak policja i służby deportacyjne dostały rozkaz przykręcenia śruby i tropienia tych, którzy w Wielkiej Brytanii przebywają w szarej rzeczywistości. A także dokładnego przyglądania się zawieranym małżeństwom między partnerami, z których jeden ma paszport kraju Unii Europejskiej. Skończyło się jedynie na hasłach i w ostatnim roku na „vanie nienawiści” zachęcającym „nielegalnych” do opuszczenia Zjednoczonego Królestwa, gdyż nawet odporni na naukowe badania torysi zdają sobie sprawę, że deportacja ponad 700 tys. nielegalnych imigrantów (szacunkowe dane liczby osób bez prawa stałego pobytu w UK według Home Office) zajęłaby Wielkiej Brytanii 34 lata i kosztowała 9 mld funtów.

Jednak najbardziej bezpardonowe ataki skierowane były w stronę beneficjentów państwa opiekuńczego. Nasiliło się deprecjonowanie i dehumanizowanie bezrobotnych, które uwolniło rządzących od problemów rynku pracy, odciągnęło uwagę opinii publicznej od kiepskiej kondycji brytyjskiej gospodarki i nieskutecznej polityki rządu. A społeczna złość została skanalizowana na ludzi zależnych od pomocy państwa. Podział my – oni, zazwyczaj przejawiający się wrogością społeczeństwa do establishmentu, został zastąpiony podziałem na pracowitych i leniwych. Lepszych i gorszych obywateli. Pożytecznych członków społeczeństwa i darmozjadów. W tej nagonce partycypowała również Polonia. A przecież liczba gospodarstw domowych, w których nie pracują zarówno rodzice, jak i dorosłe dzieci – a więc tych najbardziej napiętnowanych jako żyjących w „kulturze zasiłków” – wynosi zaledwie 1 proc. I nie jest to 1 proc. całego społeczeństwa, ale 1 proc. ogółu bezrobotnych.

Siłę konserwatywnej propagandy pokazują zwłaszcza badania przeprowadzone przez TUC. Według raportu Brytyjczycy są przekonani, że wydatki na osoby bezrobotne stanowią 41 proc. budżetu Ministerstwa Pracy, podczas gdy w rzeczywistości jest to zaledwie 3 proc. Jeszcze gorzej wygląda kwestia potencjalnych oszustów. Opinia publiczna sądzi, że co trzeci bezrobotny wyłudza zasiłki bezpodstawnie, mimo że zaledwie promil beneficjentów świadczeń socjalnych dokonuje takich praktyk. 0,7 proc. według TUC i jeszcze mniej – 0,3 proc. według raportów Ministerstwa Pracy i Emerytur. Mitem są także wysokości świadczeń socjalnych. Benefitom w Anglii daleko do tych w Niemczech, Szwecji czy Francji. Zasiłek dla poszukujących pracy stanowi dziś zaledwie 11 proc. średnich dochodów w Wielkiej Brytanii. W 1948 r. było to 18 proc. średnich dochodów, w latach 60. – 20 proc., a w roku 1979 – 22 proc. Realnie więc na przestrzeni lat zasiłek dla bezrobotnych w stosunku do średniej pensji zmalał o połowę. W tym kontekście straszenie „zasiłkową turystyką” zakrawa na żart.

Wszystkie te nagonki łączy jedno. Dla konserwatystów rozwiązanie problemu przychodzi wraz z jego demonizacją. Realnych i skutecznych działań rząd Camerona nie podejmuje. Głównie ze względu na to, że musiałby łamać własne ideologiczne aksjomaty. Bo przecież najlepszym sposobem na zapędzenie ludzi do pracy w czasach kryzysu nie jest obcinanie świadczeń socjalnych, ale kreowanie miejsc pracy na wzór „New Dealu”. Czyli pompowanie strumieni publicznych pieniędzy również w leniwą biurokrację. Zaś najlepszym sposobem na zastopowanie migracji w UE jest, paradoksalnie, zacieśnienie więzów wspólnoty i stworzenie jednego, wielkiego europejskiego państwa, w którym pensja minimalna, pomoc socjalna i podatki są jednolite.

Autor: Radosław Zapałowski
Źródło: eLondyn


TAGI: , , ,

Poznaj plan rządu!

OD ADMINISTRATORA PORTALU

Hej! Cieszę się, że odwiedziłeś naszą stronę! Naprawdę! Jeśli zależy Ci na dalszym rozpowszechnianiu niezależnych informacji, ujawnianiu tego co przemilczane, niewygodne lub ukrywane, możesz dołożyć swoją cegiełkę i wesprzeć "Wolne Media" finansowo. Darowizna jest też pewną formą „pozytywnej energii” – podziękowaniem za wiedzę, którą tutaj zdobywasz. Media obywatelskie, jak nasz portal, nie mają dochodów z prenumerat ani nie są sponsorowane przez bogate korporacje by realizowały ich ukryte cele. Musimy radzić sobie sami. Jak możesz pomóc? Dowiesz się TUTAJ. Z góry dziękuję za wsparcie i nieobojętność!

Poglądy wyrażane przez autorów i komentujących użytkowników są ich prywatnymi poglądami i nie muszą odzwierciedlać poglądów administracji "Wolnych Mediów". Jeżeli materiał narusza Twoje prawa autorskie, przeczytaj informacje dostępne tutaj, a następnie (jeśli wciąż tak uważasz) skontaktuj się z nami! Jeśli artykuł lub komentarz łamie prawo lub regulamin, powiadom nas o tym formularzem kontaktowym.

3 komentarze

  1. agama 22.01.2014 12:09

    Zazdrości Polakom, bo są najmądrzejsi i najpiękniejsi.

  2. qrde blade 22.01.2014 22:12

    Dziel i rządź to bardzo skuteczny sposób prowadzenia polityki. Oczywiście najłatwiej uderzyć w środowisko imigrantów, którzy nie tworzą charakterystycznej plemiennej wspólnoty. Czyli atakuje się watahę, która składa się z luźnych, niespecjalnie związanych ze sobą dominujących osobników. Takim właśnie imigranckim, niespójnym społeczeństwem jest Jawanowe bystre i asertywne polskie plemię, które najechało Avalon i dzięki znajomości języka i prawa nie miało żadnych zahamowań, żeby szybciutko poczuć się zupełnie jak u siebie. To właśnie najbardziej zabolało wiadomych architektów, którzy liczyli na typowych, wschodnioeuropejskich tubylców, wzrosty i zyski, a nie na zbyt wścibskich i energicznych pracoholików.

  3. mr_craftsman 23.01.2014 06:53

    “Bo przecież większość z nas, wychowana na dogmatach niewidzialnej ręki rynku, nie wierzy, że na każde 100 nowych miejsc pracy tworzonych w sektorze publicznym przypada od 30 do 50 nowych miejsc pracy w sektorze prywatnym, generowanych poprzez samą siłę nabywczą.”

    serio ? naprawdę takie idiotyzmy ?

    -Ej, Icek,Tyś biznesmen, sklep masz, pożycz Ty mnie 100 złotych!
    -Ale Mojsze! Ale tyś jest biedak, Ja Tobie pożyczę, ale z czego Ty mnie oddasz ?
    -Oj, Icek, Icek – Ty mnie pożyczysz, a ja za to u Ciebie kupię w sklepie, i Ty zyskasz wtedy, bo będziesz bogatszy !

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz.
Jeśli już się logowałeś - odśwież stronę.